Premiera 24 marca 2007
Rzecz o ludzkiej odwadze

W tekście „Pokropka” punktem wyjścia są zdarzenia 1960 roku, ale jest też fikcja literacka. Dokonałem kilku zabiegów adaptacyjnych. Postanowiłem dołączyć pewne elementy, doinformowujące widza o tych zdarzeniach.

Dlatego na wstępie odbędzie się projekcja materiałów czarno-białych, nakręconych tak, jak to robiła SB. Zakładam, niewiedzę młodego widza, do którego przede wszystkim spektakl jest skierowany. Na koniec ukaże się suchy komunikat na temat aresztowań i prześladowania uczestników wydarzeń. Aresztowano prawie trzysta osób, autentycznych uczestników wydarzeń i ludzi, którzy najzwyczajniej „nawinęli” się milicjantom. Zatrzymano ludzi, których jedyną winą było znalezienie się w pobliżu wypadków. Podobne zabiegi nie byłyby potrzebne w wypadku Wałęsy i wydarzeń sierpniowych, ale wypadki zielonogórskie są mało znane, stąd konieczność dookreślenia.

Naszym medium jest Młoda Dziewczyna, wnuczka Marii, głównej bohaterki dramatu. „Pokropek” jest jej wersją wydarzeń. Taka „rekonstrukcja” ma prawo do pomyłki, reinterpretacji; wizja jest subiektywna, co daje licencję na odstąpienia od faktów.

To nie jest spektakl rozliczający winnych. To upomnienie się o ludzi, którzy w PRL-u, czasie wielkiego strachu wykazali się wielką odwagą. A było to aż/tylko 47 lat temu…

Te zdarzenia mogą wydawać się mało znaczące z punktu widzenia historii przez duże H, ale przecież odwaga ich bezimiennych uczestników była wielka, zwłaszcza w skali małego miasta i małego środowiska. Poznań mógł liczyć na świadków w postaci cudzoziemców, uczestników międzynarodowych targów. O wszystkim dowiadywało się szybko Radio Wolna Europa. W Zielonej Górze nie było emisariuszy.

Historia składa się nie tylko z kamieni milowych, które znamy, ale zdarzeń pomijanych milczeniem. I z losów ludzi, którzy są jej „kosztem własnym”.

„Pokropkiem” choć w części chcemy oddać ofiarom sprawiedliwość.

Jest w Polsce (i nie tylko!) takich nieznanych miejsc, zdarzeń i ludzi bardzo dużo. Sam kilkanaście lat temu zajmowałem się skomplikowanymi losami Mazurów w filmie pt. „Odjazd”. Coś podobnego jest w „Zielonej Górze 1960”. Widzę to wyraźnie, tym bardziej, że przecież patrzę na te zdarzenia z zewnątrz, jako ktoś, kto tu nie mieszka.

Dzisiaj pozornie tylko odwaga staniała. Ciągle przecież mamy do czynienia z sytuacjami, w których musimy opowiedzieć się po którejś stronie. Mamy takie same możliwości wyboru: zachować się uczciwie albo… udawać, że nas to nie dotyczy.

Odwaga ciągle ma swoją cenę.

Piotr Łazarkiewicz, reżyser

 

POKROPEK
Ireneusz Kozioł

sztuka powstała z inspiracji dyrektora LT Andrzeja Bucka

Reżyseria:
Piotr ŁAZARKIEWICZ

Scenografia:
Karolina SOBAŃSKA

Muzyka:
Antoni ŁAZARKIEWICZ

Reżyser dźwięku:
Jacek HAMELA

Przygotowanie wokalne:
Jerzy BECHYNE

Etiudy filmowe:
Kaja D’ERCEVILLE

Piotr MODZELEWSKI

(Warszawska Szkoła Filmowa)

Premiera 24 marca 2007 podczas 9. Przeglądu Współczesnego Dramatu „Rewizje.pl”

OBSADA:

Młoda Maria (w retrospekcjach), Kobieta I – Marta Frąckowiak
Córka Marii i Jana Brożka, Kobieta II- Anna Zdanowicz
Więzień Brożek (w retrospekcjach), Stary Brożek (współcześnie) – Jerzy Kaczmarowski
Fryzowski (w retrospekcjach), Gość I na plebanii (współcześnie) – Wojciech Czarnota
Galczewski (w retrospekcjach), Ksiądz (w retrospekcjach) – Janusz Młyński
Gość II na plebanii (współcześnie) - Andrzej Nowak
Lembas (w retrospekcjach) – Wojciech Romanowski
Siedlecki (w retrospekcjach), Mężczyzna I – Robert Gulaczyk
Wieczorek (w retrospekcjach), Mężczyzna II – Artur Beling
Ksiądz Szuścik (w retrospekcjach), Młody ksiądz (współcześnie) – Wojciech Brawer
Biskup, Gość III na plebanii (współcześnie) – Tomasz Krasiński
Głos – Kinga Kaszewska-Brawer
Wnuczka Marii – Karolina Honchera
wiolonczela – Maria Borawska (PSM II st. w Zielonej Górze)

 

Zrealizowano przy pomocy finansowej:

Urzędu Marszałkowskiego w Zielonej Górze,
Urzędu Miasta Zielona Góra

 

Chcę ukazać absurd

Nie jest moją rolą rozdrapywanie ran i przestawianie powodów, dla których tak, a nie inaczej się działo i dzieje. Chcę ukazać absurd. Niech każdy widz lub czytelnik sam sobie odpowie, gdzie mu bliżej, rozważy emocje, ideę i prawdę. Zdecydowałem się na nieco ostrą scenę Młodego Księdza i Działaczy Samorządowych, bo zależało mi na ukazaniu mechanizmu postępowania jednej ze stron konfliktu. Konflikt jest, to dla mnie jasne. We mnie samym jest wystarczająco dużo niezgody na wszystko, co dzieje się w sferze stosunków między laickim państwem a potrzebami ludzi dogmatu, bym pisał o tym problemie w nieskończoność. Ale tak się nie da. Może i na szczęście. Dla zobrazowania postaw roszczeniowych w wielu sferach życia – i to nie tylko na głębokiej prowincji, ale i w Warszawie – napisałem tę scenę. By zaraz potem przeciwstawić tej rozmowie postawę bohaterów sceny przedostatniej, w której ci sami bohaterowie, co w scenie drugiej, wypowiadający się tam w czasie przeszłym, z użyciem czasowników dokonanych, wypowiadają te same kwestie, tyle że tym razem w czasie przyszłym , w trybie przypuszczającym. To oczywiście zamierzona prowokacja – i wobec widzów, i czytelników. Interesuje mnie ich reakcja na absurdalne sytuacje, z jakimi nader często mamy do czynienia, gdy tak wiele mówi się o wartościach. Sytuacje obserwowane dziś i nader prawdopodobne już za chwilę. Czym to się skończy?

Sztuka powstała z inspiracji dyrekcji Lubuskiego Teatru. W napisaniu tej sztuki wspomagałem się różnymi materiałami i opracowaniami historyków i dziennikarzy zielonogórskich. Wiele pomogli mi liczni mieszkańcy, będący świadkami tamtych zdarzeń.

Ireneusz Kozioł, Dialog nr 9/2006

 

 

Chodziło mi o pamięć

Szukałem nowej przestrzeni dla Teatru. Szukałem też inspiracji w historii miasta, które przez zupełny przypadek stało się moim miastem na dłuższą chwilę. Nie chciałem wracać do schematu winobrania, do którego tak często sięgano dotychczas.

W latach dziewięćdziesiątych moją pamięć zainspirował tekst Konrada Stanglewicza „Spór o Dom Katolicki”. Postanowiłem upomnieć się o ten fakt z historii mojego miasta. O pamięć ludzi. Mój przyjaciel, też zastępca dyrektora, Andrzej Nowak, opowiedział mi, jak chował się w spódnicę matki obserwując majowe zdarzenia jako dziecko.

Nie myślałem o nazwiskach winnych, o rozliczeniach, o karaniu postaw niewłaściwych.

Chodziło mi o pamięć.

Poprosiłem naszego teatralnego dramaturga Ireneusza Kozioła, by napisał sztukę o wydarzeniach 1960 roku. Spieraliśmy się.

Potem zadzwonił redaktor naczelny „Dialogu” Jacek Sieradzki z prośbą o zgodę na druk.

Czytaliśmy sztukę z reżyserem Tomaszem Gawronem.

Wreszcie Zakopane i kawa na Krupówkach. Piotr Łazarkiewicz zgodził się na reżyserię bez tezy. Przyznał, że najważniejsza jest pamięć o ludziach.

Marek Isański powiedział, że udostępni wymarzoną do spektaklu przestrzeń.

Teraz przyszliście Wy – Widzowie.

Andrzej Buck

Wydarzenia zielonogórskie w 1960

W 1960 r., w drugim z czerwcowych numerów Gazety Zielonogórskiej ukazał się niewielki artykuł. Jego tytuł wybity grubą czcionką ponad kolumny drobnego druku krzyczał „Chuligani – narzędziem aspołecznych planów ks. „dziekana”.

Jak to było w zwyczajach dziennikarskich (...) treścią tego, zdawałoby się artykułu informacyjnego, był komentarz. Autor nie podpisywał się pod nim, bo nie mógł. Zmniejszyłaby się jego wiarygodność. Artykuł redagowała bowiem Egzekutywa Komitetu Wojewódzkiego PZPR, a treść zatwierdzał przedstawiciel Komitetu Centralnego tej partii w Warszawie.

Artykuł dotyczył gwałtownych zajść, jakie miały miejsce w Zielonej Górze 30 maja 1960. Prezentował on tezę, że głównym animatorem wydarzeń był ks. Kazimierz Michalski. W artykule podano jedynie te fakty, które uzasadniały tezę postawioną pośrednio w tytule. Inne zgodnie z sugestią piszących nie istniały lub nie miały znaczenia. Treść artykułu nie wskazywała na rzeczywisty zasięg, charakter i tło omawianych wydarzeń. Raczej je ukrywała. Przekazano czytelnikom tylko to, co wygodne dla władzy. Artykuł stał się sygnałem dla lokalnych aktywistów PZPR, dla pozostałych czytelników miał być źródłem informacji.

Czy całkowicie spełnił swe zadanie – trudno powiedzieć,. Niewątpliwie ukierunkował dyskusję, którą wrzała od dwóch dni w zakładach pracy, biurach i w domach. Argument przytaczany przez dyskutantów: „piszą w gazecie, więc to musi być zgodne z prawdą” zajmował w niej czołowe miejsce. Do ataku na księdza przystąpiła duża część inteligencji zielonogórskiej. Padały argumenty podporządkowane tezom zawartym w Gazecie..., twierdzenia zupełnie nieprawdziwe, półprawdy i przeinaczenia.

„Artykuł, jaki ukazał się w miejscowej prasie na temat konieczności przeprowadzenia eksmisji w Domu Katolickim wpłynął na zmianę poglądów większości społeczeństwa co do słuszności podjętej przez władze decyzji, a także na zmniejszenie się komentarzy w szczególności o charakterze negatywnym” – raportował ówczesny zielonogórski szef Bezpieczeństwa podpułkownik Bolesław Galczewski.

Wyjaśnienia przytaczane przez aktywistów partyjnych zostawiły do dzisiaj niezatarty ślad. Duże grupy zielonogórzan dały wiarę argumentacji przytaczanej w prasie. Także obecnie środowiska związane z obozem ówczesnej władzy mają gotowe odpowiedzi. Są one prawie identyczne jak w artykule z 1960 r. Jeszcze w 1992 r. „Zielnogórzanka”, znana redakcji Gazety Lubuskiej dawniej Zielonogórskiej pytała: „Komu była potrzebna wojna i co miała wspólnego z wiarą, godnością i komuną”. Pytania „czy władza chciała dobrze?”, „w czym zawinił ksiądz?” pozostają w niektórych środowiskach praktycznie bez odpowiedzi do chwili obecnej.

Z książki Bogdana Biegalskiego, Tadeusza Dzwonkowskiego, Mieczysława Szylko „Wydarzenia zielonogórskie w 1960 r.”

 

Spór o Dom Katolicki

Jechałem na trening do klubu – mówi Jerzy M. – uprawiłem wówczas kolarstwo. Mogło być około 10 rano. Na placu Słowiańskim zatrzymali mnie mundurowi. Kazali zsiąść z roweru i wzięli pod ręce. Opierałem się, szarpałem, prosiłem, że jeśli tędy nie można, to niech mnie puszczą, pojadę inną trasą. Na nic. Zaczęli mnie prowadzić w kierunku komisariatu przy Kasprowicza. Szlag mnie trafił, kiedy kazali mi zostawić rower przed budynkiem. Bałem się, że zginie – przecież to była kolarzówka Huragan! W tej grupie przed Domem Katolickim stała moja mama. Zauważyła, gdzie mnie prowadzą i poleciała za mną. Wkrótce ktoś zawiadomił ojca, który także przyszedł na posterunek. Mam i ojciec jakoś się wygrzebali. Dostali coś tam w zawieszeniu. A mnie, kiedy już ucichła cała awantura, przesłuchali, przewieźli na Łużycką, a potem do Głogowa. Do domu wróciłem po sześciu miesiącach. Huragana już nie było, ktoś go gwizdnął.

Tak wypadki zielonogórskie roku 1960 pamięta ówczesny siedemnastolatek. – Wówczas to – mówi mecenas Walerian Piotrowski, obecnie senator – po raz pierwszy w mieście wznoszono publicznie okrzyki „Precz z komunistami!”. Przyczyną zamieszek, w których polała się krew, była próba odbicia przez władze Domu Katolickiego znajdującego się w posiadaniu parafii św. Jadwigi. Dziś nie wszyscy już pamiętają, że ówczesny Dom Katolicki to obecny budynek zielonogórskiej filharmonii.

Początek był z pozoru niewinny. 13 lutego 1960 r. ks. Kazimierz Michalski , proboszcz parafii św. Jadwigi otrzymał wezwanie do Prezydium WRN „w sprawie użytkowanego przez parafię obiektu przy placu Powstańców Wielkopolskich 1”. Ksiądz Michalski domyślał się, co może oznaczać takie „zaproszenie”. Odpisał więc: „Parafia przez czternaście lat utrzymywała nieruchomość, płaciła podatek i inne świadczenia komunalne”. I dalej ostrzegał: „Lokale w Katolickim Domu Społecznym służą wyznaniowym celom nauczania religii młodzieży i zaledwie wystarczają do prawidłowego prowadzenia nauki w zasięgu parafii. Wszelkie próby uszczuplenia tej możliwości mogą się spotkać jedynie ze zdecydowanym sprzeciwem społeczeństwa wyznania rzymskokatolickiego...”.

W odpowiedzi Prezydium MRN w Zielonej Górze nakazuje parafii opróżnienie części zajmowanego lokalu. W uzasadnieniu podaje się, iż „na terenie Z. Góry odczuwa się bardzo poważny brak lokali biurowych”.

Informowana na bieżąco Kuria Biskupia w Gorzowie niewiele mogła pomóc w tej sprawie. Wikariusz Generalny radzi proboszczowi, by w razie wydania decyzji odbierającej ten dom wnieść odwołanie „w obronie mienia kościelnego”. – Podobnych przypadków było wówczas wiele – mówi Kanclerz Kurii, ks. Infułat Marszalik – tak było w Czaplinku, Drawsku... W Człuchowie miejscowy ksiądz procesował się z Państwem i udowadniał, że to były niegdyś ziemie polskie, więc majątek należy do polskiego Kościoła, państwo zaś twierdziło, że majątek jest... poniemiecki.

No oczywiście w propagandzie Ziemie odzyskane były rdzennie polskie, zaś majątek kościelny poniemiecki. Sprawy własności Kościoła uregulowano ostatecznie dopiero w 1972 roku. A na razie jest maj roku 1960.

Teczka pism i odwołań w sprawie Domu Katolickiego pęcznieje. Władze twierdzą, że nie jest on właściwie wykorzystywany, w mieście zaś brakuje już nie tylko „lokali biurowych”, ale i mieszkań. Prezydium MRN podejmuje decyzje o odebraniu lokalu. Proboszcz św. Jadwigi otrzymuje nakaz eksmisji. Wypadki toczą się coraz szybciej.

26 maja ks. Michalski przesyła do Kurii Biskupiej prośbę parafian adresowaną na ręce przewodniczącego Rady Państwa w sprawie Domu Katolickiego wraz z podpisami na dwudziestu trzech arkuszach. Następnego dnia Biskup Gorzowski Wilhelm Pluta pisze do Aleksandra Zawadzkiego w tonie niezwykle łagodnym: „Niniejszym przesyłam petycję wiernych parafii pw. św. Jadwigi w Zielonej Górze do łaskawego uwzględnienia. Miejscowe władze państwowe zarządziły przejęcie Domu Katolickiego, który był w użytkowaniu parafii od 1945 r. na podstawie decyzji Tymczasowego Zarządu Państwowego. (...)Wspomniany obiekt jest niezbędny dla parafii, gdyż mieszczą się w nim salki przeznaczone na naukę religii dzieci i młodzieży. Uprzejmie proszę o cofnięcie decyzji o eksmisji zgodnie z wolą miejscowej ludności i potrzebami parafii.”

Odpowiedź nadchodzi w czerwcu już po „zielonogórskich wypadkach”. Warto jednak zacytować fragmenty tego pisma podpisanego przez ministra Jerzego Sztachelskiego, Pełnomocnika Rządu do Spraw Stosunków z Kościołem:

„To wystąpienie Księdza Biskupa budzi jak najbardziej zdecydowany sprzeciw.

Załączone listy z podpisami nie mają nic wspólnego z „petycją”. Jest to odpowiedzialna działalność, wymierzona przeciw prawomocnym decyzjom władzy.(...)

Oświadczam, że przesłana Przewodniczącemu Rady Państwa „petycja” nie została przyjęta do wiadomości.

Kategorycznie domagam się zaniechania na przyszłość podobnej działalności „petycyjnej”.

Tymczasem zapowiedziana na sobotę (28 maja) eksmisja nie dochodzi do skutku - pracownicy odmawiają jej wykonania. Wydział lokalowy wyznacza nowy termin eksmisji: poniedziałek, godzina 10.00. W niedzielę (29 maja) ks. Michalski podaje tę wiadomość z ambony.

W poniedziałek rano, około godziny 9.00, bez jakiejkolwiek inicjatywy proboszcza, do Komitetu Wojewódzkiego PZPR udaje się trzyosobowa delegacja. Proszą o wstrzymanie egzekucji, która może wywołać zaniepokojenie. Towarzysz Gomułka, zastępca sekretarza oświadcza, iż nie jest w stanie wstrzymać zarządzeń egzekucyjnych. O godzinie 10.00 w Domu Katolickim zbiera się kilkanaście osób, które przez swą obecność chcą nie dopuścić do eksmisji.

Milicja jest najwyraźniej przygotowana (podjeżdżają samochody pełne funkcjonariuszy). Do Domu Katolickiego przybywa coraz więcej ludzi, gromadzą się też na placu. Słychać głośniejsze protesty, okrzyki. Milicja interweniuje, szarpie kobiety, bije pałkami, opornych aresztuje. Dotychczasowy opór kilkusetosobowego tłumu, w którym przeważają kobiety, przemienia się w demonstrację. Po godzinie jedenastej zajeżdżają kolejne grupy milicji, w hełmach, z maskami przeciwgazowymi. Reakcje rosnącego tłumu są coraz gwałtowniejsze, choć bez fizycznych gwałtów. Padają okrzyki przeciw sprawcom eksmisji, przeciwko komunistom, a także wystąpieniu milicji. Ta zaś bije już i aresztuje kolejnych protestujących. To wywołuje coraz głośniejsze sprzeciwy i podniecenie. Milicja przy pomocy gazów łzawiących wypiera grupę okupującą Dom Katolicki. Zgromadzeni na placu ludzie wycofują się na przyległe ulice. Tłum narasta. Wieści o wydarzeniach lotem błyskawicy rozchodzą się po mieście, tym bardziej, że na wieżę kościoła Mariackiego dostaje się grupa młodych ludzi, uderzają we wszystkie dzwony. Proboszcz trzykrotnie interweniuje przepędzając dzwoniących, uspokajając ludzi i prosząc o rozejście się do domów. Nie na wiele się to zdaje. Emocje biorą górę.

W tym czasie, w opróżnionym i strzeżonym przez MO Domu Katolickim przystąpiono do wykonania eksmisji. Podniecenie tłumów rosło na wieść, iż rzekomo wynosi się meble. Zbliża się godzina trzecia po południu. Młodzież wraca ze szkoły, pracownicy opuszczają zakłady pracy. Wielu kieruje się na plac Wielkopolski.

Idą w ruch kamienie, kawałki wyrwanych z chodnika płyt. Coraz więcej gazu. Pogotowie odwozi rannych, wśród których są zarówno cywile, jak i milicjanci. Grupa demonstrantów atakuje gmach milicji przy ul. Kasprowicza, wybija kamieniami wszystkie szyby. Płoną trzy milicyjne samochody. W rewanżu atakowany jest kościół i chroniący się tam ludzie. Przez okna wpadają granaty łzawiące... Jest coraz więcej rannych i aresztowanych. Zatrzymany jest każdy, kto znalazł się w pobliżu i miał brudne ręce...

Rozruchy uspokoiły się dopiero około godziny dziewiątej wieczorem.

1 czerwca w swym sprawozdaniu do Kurii Biskupiej w Gorzowie ks. proboszcz Michalski pisał:

„W Domu Katolickim stwierdziłem rano we wtorek, że meble, urządzenia i ołtarze Bożego Ciała zostały bezładnie złożone w jednej dolnej sali. Jaki jest ich stan nie wiem. We wtorek 31.5 zostali przesłuchani długie godziny wszyscy księża wikariusze, także personel kościelny. Zakrystian dotąd nie wrócił. We wtorek we wszystkich kościołach było uświadamianie dzieci, że ks. proboszcz jest wszystkiemu winien. Dotychczas nie zostałem wezwany.”

Następnego dnia Gazeta Zielonogórska publikuje nie podpisany artykuł pt. „Chuligani – narzędziem antyspołecznych planów ks. dziekana”. Zdaniem Gazety odpowiedzialni za niedawne zajścia to: grupy dewotek, rozwydrzone młokosy i męty społeczne oraz kryminaliści. „Za pogwałcenie porządku publicznego odpowiedzialny jest ks. Michalski i określone koła kościelne...”. Dalej czytamy, iż „opinia publiczna domaga się, aby sprawcy awantur i ich inspiratorzy zostali pociągnięci do odpowiedzialności, aby prawo było szanowane, aby nikt nie śmiał dla swoich ciemnych interesów naruszać spokoju naszych miast, naszej twórczej pracy nad wszechstronnym rozwojem Ziem Zachodnich.” (...).

Konrad Stanglewicz, Gazeta Nowa nr 104, 30 maja – 2 czerwca 1991

 

Memento
(recenzja)

„Pokropek” Ireneusza Kozioła w reżyserii Piotra Łazarkiewicza doczekał się scenicznej realizacji w Lubuskim Teatrze. Dramat powstał na zamówienie Teatru i nawiązuje do autentycznych wydarzeń w Zielonej Górze. W 1960 roku mieszkańcy miasta spontanicznie wystąpili w obronie Domu Katolickiego, przeznaczonego do eksmisji. Komunistyczne władze odpowiedziały aresztowaniami i dotkliwymi represjami.

Spektakl odbywa się w posępnych i zimnych murach Starej Winiarni. Psalmy w wykonaniu Kingi Kaszewskiej-Brawer potęgują mroczny, pełen grozy nastrój. „Pokropek”– to okrutna, chwilami nawet drastyczna prawda w artystycznej formie o ludziach uwikłanych w tryby historii i systemu. Rzeczywistość ich przerasta, niszczy międzyludzkie więzi, odziera z człowieczeństwa. Taka jest historia uczestników zielonogórskich wydarzeń Marii i Jana Brożków zagranych przez Martę Frąckowiak i Jerzego Kaczmarowskiego. Maria, przesłuchiwana przez ubeków, godzi się na „wszystko”, aby pomóc w uwolnieniu męża. Po latach, z tego powodu nie będzie mogła zostać pochowana „po bożemu”, z zachowaniem religijnego rytuału. Z tym nie potrafi pogodzić się jej dorosła córka grana przez Annę Zdanowicz.

„Pokropek” nie jest sztuką ściśle historyczną, ani rozliczeniową. Jest dramatem pełnym symboli. Symboliczne są dwie podobne do siebie sceny - zgromadzonych przy stole partyjnych towarzyszy i duchownych. Ireneusz Kozioł, autor sztuki, powiedział, iż jego naczelną intencją było ukazanie absurdu każdej władzy dążącej do absolutyzmu. I to się w sztuce udało, choć oprócz absurdu widać dużo więcej. To nie tylko sarkastyczne poszukiwanie analogii w historii toczącej się pod hasłem „wczoraj oni, teraz my”. Piotr Łazarkiewicz wydobywa z tekstu Kozioła istotę sporu o społeczeństwo otwarte, demokratyczne, takie, w którym jednostce nie odbiera się prawa do podejmowania indywidualnych decyzji. Na przeciwległym biegunie jest – ukazane w dramacie - społeczeństwo zamknięte: plemienne i kolektywne. Człowiek jest zaledwie trybem w maszynie, której celem działania jest stabilność i całość „układu”. Pokazane w „Pokropku” mechanizmy są identyczne wszędzie tam, gdzie człowiekiem rządzi jakakolwiek ideologia. W społeczeństwie zamkniętym znany od czasów Platona podział klasowy jest przejrzysty: są pasterze, psy pasterskie i stado, które trzeba utrzymywać w porządku. Porządek legalizuje panowanie, a „stado” musi być posłuszne.

Tytułowy pokropek wydaje się symbolem pewnego przywileju, uznania, nagrody. Równie dobrze, w innej rzeczywistości, takim symbolem może być talon na samochód, lukratywne stanowisko w radzie nadzorczej, „ustawiony” przetarg. Tak to działa – prawem jest to, co służy „nam”, niezależnie od tego, czy „my” bronimy potęgi państwa, narodu, klasy, rasy, partii. Wtedy „my” decydujemy, kogo posłusznego nagradzać, a gdzie „oczyszczać podłoże”. W takiej społeczności „oczyszczanie” oznacza nie tylko spychanie na margines, ale również przyzwolenie, aby zamykać, wypędzać, zsyłać i zabijać.

Ludzie żyjący w społeczeństwie zamkniętym nie mają sumienia. Państwo uwalnia ich od moralnych zobowiązań, bo ma ono najwyższy moralny autorytet. Jedynym sędzią jest Historia. W „Pokropku” ludźmi bez sumienia są ubecy: Fryzowski (Wojciech Czarnota) i Galczewski (znakomity Janusz Młyński). Oni też prawo do własnego sumienia odbierają Marii. Jesteśmy tu świadkami kresu godności każdego człowieka, niezależnie od tego, czy jest on rebeliantem, czy strażnikiem rewolucji. Ten kres wyznaczają – niezależnie od realiów – monolitycznie definiowane społeczne dążenia wszędzie tam, gdzie widać zapatrzenie w jedynie słuszną ideę i gdzie słychać, że „kto nie z nami, ten przeciwko nam”.

Nasze sumienie, moralna odpowiedzialność jest częścią naszego człowieczeństwa – żadna tyrania nie może nas z niego odzierać. Warunkiem życia ludzi moralnie odpowiedzialnych jest wolność polityczna i wolność własnego sumienia. „Pokropek” wpisuje się w nurt gorzkiego memento, które stale powinno być obecne w naszej świadomości i przypominać, że nawet najlepsze chęci stworzenia nieba na Ziemi prowadzą w rezultacie do uczynienia z niej piekła.

Joanna Kapica-Curzytek, Akademickie Radio Index, 1 marca 2007

 

Pokropić sumienie
(recenzja)

47 lat po wydarzeniach zielonogórskich, kiedy ok. 5 tysięcy mieszkańców miasta stanęło w obronie Domu Katolickiego (dziś stara część filharmonii), Lubuski Teatr wystawił na ten temat sztukę - "Pokropek".

Utwór zamówił u Ireneusza Kozioła dyrektor teatru Andrzej Buck, a przeniósł na scenę Piotr Łazarkiewicz. Tamte wydarzenia z 30 maja 1960 r. na pewno zasługują na coś więcej niż tylko tablica na budynku przy placu, w okolicach którego oddziały milicji i ZOMO, uzbrojone w pałki i gaz, starły się z ciskającym brukiem tłumem. I dobrze się stało, że z tego tłumu dramaturg wydobył historię Marii i Jana Brożków.

Szkoda, że przy niej nie został. Że obudował historię Marii, która oddała się ubekowi za nadzieję na uwolnienie męża, całą galerię scen historyczno-edukacyjnych. W wątłym świetle żarówki mamy więc tragedię kobiety, która daje się złamać, ulega, zdradza. Za co po latach - pochowana zostanie bez tytułowego pokropka - bez księdza, pod płotem na cmentarzu. Z drugiej strony pod metalowym kloszem pojawiają się widma z przeszłości - towarzysze radzą, podejmują decyzje, polewają wódkę, cisną biskupa, co by odwołał proboszcza-prowokatora Gadają tą swoją partyjną mową. Tym samym językiem spowiadają się uczestnicy zajść. Ot, plakat, łopatologia, jakby wchodzących na spektakl widzów (Uwaga! Sztuka wystawiana w Starej Winiarni przy ul. Moniuszki) nie witała okolicznościowa wystawa, pełna informacji i zdjęć.

Może sceny z Marią: upokarzanie, łamanie charakteru i godności młodej kobiety, kilkuminutowa kopulacja z ubekiem czy z okrutnym przesłuchiwaniem jej męża (Marta Frąckowiak, Jerzy Kaczmarowski, Janusz Młyński, Wojciech Czarnota) też przywołują klisze (choćby skojarzenia z filmem "Przesłuchanie" Bugajskiego), ale zabrzmi trywialnie - jest w nich życie. Są przejmujące. I ta witalność ginie, gdy w autorach sztuki budzi się edukator.

Nadzieja na spektakl, który uderzy, pogrzebana zostaje w finale. Oto w świetle już jarzeniówki, pod obrazem "Serce Jezusa", który zastąpił wizerunek Lenina, deliberują współcześni. Przedstawicielom rady miasta polewa ksiądz. Że niby układ sił się odwrócił, mentalność pozostała. Padają postulaty. Niepokorną młodzież odziać w mundurki. Filharmonii zabrać dawny Dom Katolicki, bo przecież tam "obcych grają". Teatr też jakiś dziwny: "brutaliści, nihiliści i pewnie zaraz homoseksualiści". Już mniejsza o sztywny język. Ta wolta budzi uśmiech, bo wygląda jak doklejona scenka kabaretowa. Groteska!

Autorom "Pokropka" tak łatwo przyszło postawić znak równości między Zieloną Górą lat 60. a Zieloną Górą współcześnie, jakby reprezentowali pewnych panów z telewizji, co widzą kraj w dwóch kolorach: białym i czarnym. Cóż to za prowokacja w końcowej spowiedzi współczesnych, którzy mieliby rozwalać kamieniem policyjne kaski w obronie filharmonii i teatru?! I jeszcze boją się, że "Gazeta Lubuska" o wszystkim napisze"! "Bo mieliby rozkaz'. Niby od kogo?

To jakieś dziwne kompleksy i podteksty tak naprawdę zabijają historię Marii, która spoczęła pod płotem. Bez pokropka.»

Zdzisław Haczek, Gazeta Lubuska nr 53/3-4.03. 06-03-2007