premiera: 21 kwietnia 2007
Akcja „Zabijania Gomułki” wg tekstu Jerzego Pilcha, rozgrywa się w 1963 roku. To czas młodości Jerzyka (świetnie obsadzony Wojciech Brawer), przygotowującego się do konfirmacji. Jerzyk jest w okresie niebezpiecznym dla mężczyzny.

Jest młody, niedoświadczony i przeżywa typowe dla swojego wieku burze dojrzewania. Męskość Jerzyka budzi się na fali gorących i jakże autentycznych namiętności. Jesteśmy świadkami jego pierwszych fascynacji swoją rówieśniczką Elżunią (Karolina Honchera) i zauroczenia mężatką Anielicą (Marta Frąckowiak), wobec której Jerzyk snuje całkiem poważne zamiary… Rozterki chłopca, bez wątpienia bolesne, wzruszają w swojej naiwności. Widzimy bardzo dobrze zagrane sceny, w których iskrzy od płomiennych uczuć i pełnych humoru podtekstów.

ZABIJANIE GOMUŁKI
według powieści Jerzego Pilcha "Tysiąc spokojnych miast"

Spektakl ZABIJANIE GOMUŁKI w reż. Jacka Głomba znalazł się w finale renomowanego XIII Ogólnopolskiego konkursu na wystawienie polskiej sztuki współczesnej.

Wśród przedstawień Lubuskiego Teatru wyróżnionych w poprzednich latach znalazł się m.in. „Powrót” J. Łukosza w reż. Małgorzaty Bogajewskiej i „Spuścizna” I. Kozioła w reż. Piotra Łazarkiewicza.

Reżyseria:
Jacek GŁOMB

Scenografia:
Małgorzata BULANDA

Muzyka:
Bartek STRABURZYŃSKI

Adaptacja:
Robert URBAŃSKI

premiera
21 kwietnia 2007
podczas
9. Przeglądu Współczesnego Dramatu „Rewizje.pl”
Scena Na strychu
(ul. Fabryczna 13 B)

OBSADA:
Jerzyk – Wojciech Brawer
Pan Trąba – Zbigniew Waleryś (gościnnie)
Ojciec – Wojciech Czarnota
Matka – Tatiana Kołodziejska
Anielica, Pani Pastorowa – Marta Frąckowiak
Komendant Jeremiasz – Janusz Młyński
Zawiadowca Ujejski – Andrzej Nowak
Arcymajster Swaczyna – Robert Gulaczyk
Elżunia Baptystka, Kelnerka Zosia – Karolina Honchera
Pastor Potraffke – Jacek Krautforst
Dzieci Pastora Potraffke i Pani Pastorowej - Patryk Bator/ Kamil Nahorski (gościnnie)

 

 

Precz z tyranem w wersji „na śmiesznie”

Najnowsza premiera w Teatrze Lubuskim – „Zabijanie Gomułki” Jacka Głomba - to wbrew złowieszczemu tytułowi świetna komedia z kapitalną rolą Zbigniewa Walerysia z legnickiej sceny. Dał niesamowity popis sztuki aktorskiej.

Spektakl „Zabijanie Gomułki” powstał na podstawie powieści „Tysiąc spokojnych miast” Jerzego Pilcha. To historia z dzieciństwa Jerzyka (Wojciech Brawer), który wspomina, jak jego ojciec (Wojciech Czarnota) razem z sąsiadem Józefem Trąbą (Zbigniew Waleryś) planowali zamach na I sekretarza PZPR - Władysława Gomułkę.

Reżyser Jacek Głomb wiele razy udowodnił, że sprawnie porusza się w stylistyce z nieodłączną domieszką polityki i historii. Wcześniej dyrektor legnickiego teatru wyreżyserował spektakl oparty na motywach z życia Leszka Millera „Obywatel M – historyja”.

Głomb zatrudnił do zielonogórskiego spektaklu swoich współpracowników: Roberta Urbańskiego (adaptacja), Małgorzatę Bulandę (scenografia) i Bartka Straburzyńskiego (muzyka). Poza miejscowymi aktorami zagrał związany przez wiele lat z legnicką sceną fenomenalny w roli Józefa Trąby Zbigniew Waleryś. Nowi są nie tylko pomocnicy reżysera, ale i miejsce. Sztukę Głomb wystawił w starym magazynie przy ul. Fabrycznej. I choć może trochę tam zimno, a składane krzesełka może niewygodne, to warto było znieść niedogodności.

Przez przedpokój z konikiem na biegunach i gratami sprzed pół wieku przechodzimy do 1963 r., do Wisły, do kuchni pana naczelnika, do stołu, na którym leży „Trybuna Ludu”. Część widowni siedzi pod nosem aktorów. Patrzy, jak dwaj panowie podczas partii szachów poruszają Temat Bardzo Ważny.

Józef Trąba, nałogowy alkoholik, który stara się nie trzeźwieć, postanowił przed śmiercią zrobić coś pożytecznego dla ludzkości - zabić jednego z tyranów. Ale że „Hitler passé”, „Stalin passé”, zostaje mu tylko... Mao Tse-tung. Scena, kiedy Trąba na Jerzykowym atlasie prezentuje, w jaki sposób i którymi miastami, i że „stepami, stepami, stepami” do Pekinu się dostanie, to tylko początek jednego z ciekawszych jego popisów. W pijackim zwidzie marzyciel-zamachowiec z Wisły kreśli Jerzykowi i jego ojcu plan uśmiercenia pierwszego sekretarza. Marzycielski czyn, który widzi już oczami duszy, tak go oszałamia, że tuż po zaciśnięciu palców na szyi Chińczyka, zasypia...

I może i nasz domorosły Kordian tego wstrętnego Mao by zabił, gdyby nie to, że te Chiny leżą bardzo daleko... Z braku laku, na cel główny Trąba bierze Gomułkę. A że dotknąć go nie może - brzydzi się - odpada uduszenie czy pchnięcie nożem. I sekretarza Trąba chce zabić za pomocą chińskiej kuszy.

Jesteśmy w Polsce, więc nawet największa konspiracja jest nie do ukrycia. Szybko o pomyśle Trąby dowiaduje się miejscowy milicjant, komendant Jeremiasz, a także cała wspólnota ewangelicka, poddająca ów pomysł publicznej dyspucie. W przygotowanie zamachu angażują się wszyscy, choćby duchowo. Arcymajster Swaczyna (Robert Gulaczyk) konstruuje w warsztacie narzędzie zbrodni, a Pani Naczelnikowa z bólem serca, ale dla sprawy, poświęca pokrywkę zabytkowej srebrnej cukiernicy, której część przeznaczona będzie na grot strzały, która ma ugodzić Gomułkę w samo serce.

Nasi zamachowcy - Trąba, Naczelnik i mały Jerzyk przebrany dla niepoznaki za... Indianina (co tłumaczy obecność kuszy na ramieniu) jadą do Warszawy, zasadzają się na Gomułkę i nawet oddają w jego kierunku strzał. Gomułka „zamach” przeżył, a ofiarą innego zamachowca stał się nie tyran, a John Kennedy. Ale nie o zabijanie Gomułki ani kogokolwiek innego tutaj chodzi, raczej o odruch niepokornej duszy Trąby, o wartość walecznego snu z dzieciństwa Jerzyka.

Jerzykowe wspominanie rodzinnego domu, niezwykłej jego atmosfery, Anielicy, jego Pierwszej Miłości (Marta Frąckowiak), pierwsze zaloty do Elżuni Baptystki (Karolina Honchera), częstowanie gości kompotem prosto ze słoika, pierwszy kieliszek wódki, siatki z elastycznych nici wypełnionej cebulą, czapki ojca, wyglądającej na dzieło z włosia borsuka. Powstaje na scenie świat wrażeń, który każdy z nas nosi w sobie, i tęsknota za nim. Jerzyk, choć jest biernym obserwatorem niezwykłej rzeczywistości, chłonie otoczenie jak Józio z „Ferdydurke” Witolda Gombrowicza. Wie, jak się skończy ta bajka, ale nie myśli o jej końcu, bo i po co. Przyjmuje zasady gry.

Przeżywa kuksańce od ojca, dumny jest z pochwał i „rybaka”- pięciozłotówki za dobre recytowanie katechizmu, i zatapia się w marzeniach, że piękna Teresa porzuci męża i dzieci, żeby wyjść za niego.

Publiczność podczas premierowego spektaklu zaśmiewała się z konstatacji, że „mężczyźni do 40-stki nie powinni nic mówić w ogóle” czy „moi rodzice pod koniec życia tak się nienawidzili, że nie mogli bez siebie żyć”.

Widzowie im starsi, tym częściej się śmieją: z ubrań, Jerzykowego mundurka z białym spiczastym kołnierzem, sceny, kiedy Trąba pokazuje, jak Gomułka wygłasza noworoczne orędzie „do ludu pracującego miast i wsi”. I z tego, że „Gomułka to alkoholowy profan, bo upija się powoli, metodycznie”. I z tego, co pisze między wierszami „Trybuna Ludu”. I z gapowatości młodego bohatera. Wojciech Brawer w spektaklu dużo nie mówi, ale brawo za jego miny, ciche nastoletnie histerie, zwątpienia i wielkie tragedie.

Siłą spektaklu - prócz wyrazistych ról - są dialogi. To przede wszystkim z „Polaków rozmów” się śmiejemy. Tylko w Polsce katolik może ewangelikowi wypomnieć wielką schizmę sprzed pięciu wieków, a ewangelik katolikowi - handlowanie przez kler odpustami.

Dorota Żuberek, Gazeta Wyborcza nr 96, 24 kwietnia 2007 

 

Gomułkę zabijają może nieskutecznie, ale spektakl mamy wyśmienity

Strych tak naprawdę nie jest strychem, tylko dawnym magazynem, z podłogą na metr od gruntu, w podwórku przy ul. Fabrycznej 13 w Zielonej Górze. To tu dyrektor Lubuskiego Teatru Andrzej Buck znalazł szefowi teatru w Legnicy i reżyserowi Jackowi Głombowi - scenę poza sceną (tą oficjalną, z miękkimi fotelami, szatnią...). I nazwał to miejsce Sceną Na strychu.

To tu Jacek Głomb - za kartami powieści „Tysiąc spokojnych miast” Jerzego Pilcha - przywołuje klimat lat dziecięcych autora, dorastającego gdzieś w domu, w Wiśle, na Ziemi Cieszyńskiej, w rodzinie luterańskiej...

Od tych wysmaganych kiedyś przez ogień ścian, desek, belek trzeba zacząć pisanie o spektaklu. Bo to one pierwsze budują klimat domu Jerzyka A.D. 1963 (świetny Wojciech Brawer, w szkolnym mundurku, naprawdę zdaje się mieć lat naście). One i prawdziwe kompoty, pięciozłotówka z rybakiem, strony „Trybuny Ludu”, radio „z okiem”... Ten dom pachnie tamtą epoką. Do czego jeszcze przyczynia się muzyka Bartka Straburzyńskiego.

Ale odbywamy wyprawę w tamten świat prowincji Polski Ludowej nie po to, by utonąć w rzewnych łzach. Wszak ta prowincja sielska jest z pozoru! Wstrząsa nią żywioł! Nie, nie huragan... A Pan Trąba! Ten, co to od pokoleń nałogowi alkoholowemu służy. Ten, który nagle, licząc się z nadejściem rychłej śmierci, zapisać się w historii chce bardzo. Jak? Musi dokonać zamachu na tyrana.

Trąba planuje zabić przywódcę ludowych Chin. Barwnie snuje wizję podróży do Pekinu i samego pościgu za gołym Mao, a my... pękamy ze śmiechu! Bo Zbigniew Waleryś jako Pan Trąba to trzęsienie ziemi. Ale że do Chin będzie za daleko, trzeba będzie zlikwidować I sekretarza partii w PRL-u. - Zadusić? Gołymi rękami? Nieeee! Ja się jego ciała brzydzę - wyznaje Trąba, wciągając do spisku kolejnych mieszkańców.

„Zabijanie Gomułki”, przepraszam za skojarzenie, przywodzi na myśl najlepsze dokonania kina czeskiego: dawne filmy Menzla i Formana, współczesne Zelenki, Sveraka, Hrebejka. To humorystyczno-sentymentalne oswajanie przeszłości! Ta galeria postaci!

I ta już typowo polska tradycja powstańcza: zamach, co wiemy z historii, udać się nie może. Ale nie efekt jest tu najważniejszy. W teatralnej soczewce oglądamy tę małą społeczność, której polityczne zawieruchy zmieść nie potrafią. Nawet poróżnić nie mogą, bo zawsze znajdzie się chwila na kielicha po służbie. I stół świąteczny z religijną pieśnią. Że przy stole głównie protestanci, a nie „prawdziwie polscy” katolicy? Oj, to najmniejsza przeszkoda, by czytać „Zabijanie Gomułki” jako rzecz bardzo na czasie.

Zdzisław Haczek, Gazeta Lubuska nr 100/28 kwietnia-2007

 

Świat dużych chłopców

Już sam dziedziniec Sceny Na strychu przy ul. Fabrycznej od razu przenosi nas w przeszłość. To „znak firmowy” reżysera Jacka Głomba, który chętnie realizuje spektakle w nietypowych miejscach. Przedstawienie zaczyna się właściwie w momencie, gdy wchodzimy do środka: w drodze na miejsca dla widzów towarzyszą nam liczne rekwizyty z epoki, którą sugeruje tytuł sztuki. Przedmioty budzą sentyment u tych, którzy pamiętają ten dawny świat, dla młodszych – to historia, ale wzbudzająca zaciekawienie. Każda z tych rzeczy ożywa na nowo, ma swoje drugie życie w teatrze i mogłaby snuć swoją opowieść o tamtych czasach.

Akcja „Zabijania Gomułki” wg tekstu Jerzego Pilcha, rozgrywa się w 1963 roku. To czas młodości Jerzyka (świetnie obsadzony Wojciech Brawer), przygotowującego się do konfirmacji. Jerzyk jest w okresie niebezpiecznym dla mężczyzny. Jest młody, niedoświadczony i przeżywa typowe dla swojego wieku burze dojrzewania. Męskość Jerzyka budzi się na fali gorących i jakże autentycznych namiętności. Jesteśmy świadkami jego pierwszych fascynacji swoją rówieśniczką Elżunią (Karolina Honchera) i zauroczenia mężatką Anielicą (Marta Frąckowiak), wobec której Jerzyk snuje całkiem poważne zamiary… Rozterki chłopca, bez wątpienia bolesne, wzruszają w swojej naiwności. Widzimy bardzo dobrze zagrane sceny, w których iskrzy od płomiennych uczuć i pełnych humoru podtekstów.

Gdy chłopiec dojrzewa, zostaje również stopniowo wtajemniczany w poważne męskie sprawy. Oto Jerzyk zostaje włączony do spisku. I to do prawdziwego spisku politycznego, godnego prawdziwych mężczyzn. Przyjaciel domu Józef Trąba (Zbigniew Waleryś) i ojciec Jerzyka (Wojciech Czarnota) planują zamach. Jak spadać, to z wysokiego konia: planują zamach na nie byle kogo, bo na towarzysza Gomułkę. Plan jest z początku tajemnicą, ale później włącza się do jego realizacji cała ewangelicka wspólnota. Wokół tego wydarzenia snują się wątki, intrygi i spory – religijne, ideologiczne…

Absurd i nonsens stopniowo się zagęszczają, wciągają nas do gry i ani się nie spostrzegamy, jak ciasno otacza nas surrealistyczna wizja czegoś dobrze nam znanego... Znasz-li ten kraj, pełen ludzi z kosmicznymi ideami, dobrymi chęciami (na których najczęściej się kończy) i ułańską fantazją?...

Takim człowiekiem jest przywódca spisku, Józef Trąba. Zbigniew Waleryś nie mógł zagrać go lepiej. Trąbie „kurzy się z łba” od nadmiaru pomysłów i - oczywista sprawa - wódki. Romantyzm, donkiszoteria, polska fantazja i gadulstwo dopełniają całości. Dość powiedzieć, że Józef Trąba to taki baron Münchhausen, tyle tylko, że opowiada nie o tym, czego dokonał, ale o tym, co jeszcze przed nim…

Świat „Zabijania Gomułki” to świat dużych chłopców. Przybywa im lat, odkładają na bok zabawki swojego dzieciństwa, ale nie przestają być dziećmi. Od teraz nazywają się mężczyznami, a ich głównym zajęciem jest urządzanie prawdziwego świata… Biegają po nim jak po podwórku, z pistoletami w rękach. Staczają bitwy niczym w piaskownicy. Nic się nie zmienia: robią poważne miny i nadal bawią się w Indian, policjantów i złodziei. Są twardymi i nieustraszonymi spiskowcami, zamachowcami, politykami, lustratorami.

Jednym słowem, proszę się przygotować na świetną zabawę, trzymającą w napięciu do samego końca. Wtedy dowiemy się, dlaczego akcja spektaklu rozgrywa się właśnie w 1963 roku. Warto zobaczyć, za kogo przebrał się Jerzyk, żeby nikt nie rozpoznał go jako uczestnika zamachu…

Joanna Kapica-Curzytek, 24 kwietnia 2007, Akademickie Radio Index

 

Teatr się rozlicza

Kiedy w 1996 roku na festiwalu Kontakt w Toruniu pokazano spektakl „Murx den Europaer?” w reżyserii Christopha Marthalera, polscy krytycy zachwycili się tym teatralnym rozliczeniem z komunizmem. Twórca spektaklu, Szwajcar, który nigdy nie żył za żelazną kurtyną, pokazał apatycznych ludzi przesiadujących ni to w dworcowej poczekalni, ni to w świetlicy, którzy snują marzenia o lepszej przyszłości i od czasu do czasu śpiewają patriotyczną pieśń. Spektakl odniósł międzynarodowy sukces i zszedł z afisza Volksbühne dopiero kilka miesięcy temu, symbolicznie zamykając teatralne rozliczenie Niemców z komunizmem. My mamy to jeszcze przed sobą. Polscy twórcy niedawno zaczęli nadrabiać zaległości.

Ostatnio zabrał się do tego teatr w Zielonej Górze. W spalonym magazynie rekwizytów planowany jest zamach na Władysława Gomułkę. W takiej przestrzeni Jacek Głomb, który słynie z adaptacji dla teatru nietypowych miejsc, osadził spektakl „Zabijanie Gomułki” na podstawie „Tysiąca spokojnych miast” Jerzego Pilcha. To opowieść o dwóch mężczyznach z Wisły, przygotowujących zamach na I sekretarza PZPR. Sytuacja widziana jest oczami dorastającego chłopca, Jerzyka (Wojciech Brawer).

Reżyserowi udało się znakomicie odtworzyć realia tamtych czasów. Aktorsko może nie jest to rewelacja, ale rozmowy ojca (Wojciech Czarnota) z sąsiadem Józefem Trąbą (Zbigniew Waleryś) przy kuchennym stole stają się bardziej dynamiczne z każdym wychylonym kieliszkiem wódki. W końcu niedoszli zamachowcy upijają się równie metodycznie jak I sekretarz w czasie balu sylwestrowego (o czym sami wspominają). Reżyser z niezwykłą precyzją uchwycił bohaterów na styku obskurnej rzeczywistości i świata marzeń, w którym możliwe są największe niedorzeczności. Patrzy na czasy komunizmu z dystansem, którego brakuje innym twórcom widowisk o PRL.

Trudno zaliczyć bowiem do wybitnych dokonań nostalgiczny „Wagon”, zrealizowany w warszawskim Teatrze Współczesnym na podstawie prozy Marka Nowakowskiego przez Krzysztofa Zaleskiego, czy moralizatorskie „Teczki” zasłużonego Teatru Ósmego Dnia. Ciekawie zapowiada się „Lustracja” w Teatrze im. Modrzejewskiej w Legnicy. Autorem sztuki jest Krzysztof Kopka (współtwórca głośnej „Ballady o Zakaczawiu”), który zapowiada, że chce spojrzeć na lustrację z perspektywy oskarżonego o współpracę. Na razie jednak najciekawsze rozliczenia przynosi życie, czego przykładem sprawa Macieja Damięckiego, który jako TW „Bliźniak” donosił na kolegów. Środowisko teatralne jak ognia boi się lustracji. Można zrozumieć, że twórcy boją się jej w prawdziwym życiu. Ale czemu bać się na scenie?

Paweł Sztarbowski, Newsweek Polska nr 18, 6 maja 2007

Sielskie, anielskie Jerzyka dziecięctwo

Sztuka „Zabijanie Gomułki”, której premiera odbędzie się w Teatrze Lubuskim 21 kwietnia, powstała na podstawie powieści Jerzego Pilcha „Tysiąc spokojnych miast”.

Jest to historia z dzieciństwa Jerzyka (Wojciech Brawer), który wspomina jak jego ojciec (Wojciech Czarnota) razem z sąsiadem - Józefem Trąbą (Zbigniew Waleryś) planowali... zamach na Władysława Gomułkę.

Reżyserem spektaklu jest Jacek Głomb, dyrektor teatru Heleny Modrzejewskiej w Legnicy. Artysta znany jest z ciekawych spektakli i podejmowania trudnych tematów. A także nietypowych miejsc ich wystawiania. Jego wcześniejsze realizacje w legnickim teatrze m.in. słynna „Ballada o Zakaczawiu”, opowieść o historii zaniedbanej legnickiej dzielnicy, wystawiona była w sali nieczynnego kina, „Koriolan” rozgrywa się w byłych koszarach Armii Radzieckiej, „Hamlet” w ruinach dawnego domu kultury, a sztuka o blokersach „Made in Poland” zrealizowana była w nieczynnym supersamie na jednym z blokowisk.

Dlatego zielonogórska premiera odbędzie się w Scenie Na strychu, która powstała na potrzeby spektaklu Jacka Głomba, przy ul. Fabrycznej 13A w Zielonej Górze. - Publiczność nie jest przyzwyczajona do wypraw poza teatr. Ta scena to nie jest diabeł, więc warto tu przyjść. Miejsce dobrze odtwarza atmosferę domu w Wiśle, gdzie dzieje się akcja - mówi Jacek Głomb, reżyser spektaklu.

Spektakl wystawiony w magazynie, który przed kilkoma laty się palił (co do dziś w pomieszczeniu widać). Premiera jest wyjątkowa także z innego powodu.

Głomb rzadko bierze się za teksty współczesnych twórców - Nie jestem otwarty na teksty młodych dramaturgów, bo w większości są byle jakie. Wyjątkiem jest naturalnie Przemysław Wojcieszek - dodał reżyser z uśmiechem - W tekście Pilcha ujął mnie motyw tego „zabijania Gomułki” - to fantastycznie absurdalny pomysł. Poza tym sam jestem w takim momencie życia, że bliski jest mi ten powrót do krainy dzieciństwa - opowiada Głomb, który aby zrealizować swoją adaptację czekał aż pięć lat. Spokojnie czekał, bo Pilch obiecał mu, że żaden inny reżyser za tę powieść się nie weźmie.

W „Zabijaniu...” poznajemy świat małego Jerzyka - pierwsze fascynacje kobietami i podglądanie planowania zamachu na I Sekretarza Partii domorosłych terrorystów - przy kuchennym stole, przy kieliszku wódki. Informacje o życiu i charakterze partyjnego dignitarza zamachowcy czytają... pomiędzy wierszami „Trybuny Ludu”. Cofamy się w czasie do Polski lat 50. i 60.

Krótki minipokaz dla mediów pomimo, że składał się zaledwie z półtorej sceny, obfitował w zabawne dialogi czy konstatacje („Mężczyźni do czterdziestki nie powinni nic mówić w ogóle”). Zobaczymy, czy widzom podczas premierowego spektaklu też będzie do śmiechu.

Reżyser apeluje także, żeby zabrać ze sobą płaszcze lub inne ciepłe okrycia. Scena Na strychu nie jest ogrzewana, a wieczory chłodne.

Sobota, 21 kwietnia, Scena Na strychu, ul. Fabryczna (wjazd obok galerii Marii Idzikowskiej), godz. 19. Po premierze pod chmurką w podwórku odbędzie się koncert grupy 123 minuty z Czech. Jeśli pogoda nie będzie sprzyjać, koncert zostanie przeniesiony do pubu Blues Express.

rota[Dorota Żuberek], Gazeta Wyborcza - Zielona Góra nr 93, 20 kwietnia 2007

 

Jerzy Pilch

Publicysta i pisarz, rocznik 1952, studiował filologię polską na Uniwersytecie Jagiellońskim. Za debiutancką książkę „Wyznania twórcy pokątnej literatury erotycznej” (1988) otrzymał nagrodę fundacji Kościelskich. Książka mówi o dylematach młodego inteligenta. Prawdziwy rozgłos przyniosła mu powieść „Spis cudzołożnic” (1993), która diagnozowała sytuację społeczną w Polsce połowy lat 80. XX wieku. Jerzy Stuhr uznał ten utwór za powieść pokoleniową i na jej podstawie nakręcił film, który został nagrodzony na Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych (1994).

Bohaterami prozy Pilcha są najczęściej mężczyźni – inteligenci zagubieni w rzeczywistości. Ratunku próbują szukać czy to w alkoholu, czy to w licznych romansach, a ich sytuację dodatkowo komplikuje protestanckie wychowanie. Ukazując rzeczywistość autor posługuje się ironią i groteską oraz wybujałym kwiecistym stylem, w czym zawarty jest zarówno szyderczy, jak i pełen akceptacji stosunek do świata. Wszystko to zbliża prozę Pilcha do twórczości Bohumila Hrabala czy Milana Kundery.

Jego utwory były wielokrotnie nominowane do literackiej nagrody Nike: „Monolog z lisiej jamy” (1996), „tezy o głupocie, piciu i umieraniu (1997), „Bezpowrotnie utracona leworęczność” (1998), ale nagrodę tę przyniosły mu – wydana w 2000 powieść „Pod Mocnym Aniołem”, opowiadająca o losach alkoholika, któremu dzięki miłości udaje się przezwyciężyć nałóg, oraz „Miasto utrapienia (2004), w której nadzwyczajne i erotyczne przygody młodego bohatera rozgrywają się na tle współczesnej Warszawy. Ostatnio opublikował „Narty Ojca Świętego” (2004) i „Moje pierwsze samobójstwo” (2006).

W powieści „Tysiąc spokojnych miast” Pilch „wraca do domu”: do swojego ojca, dzieciństwa i lat młodości spędzonych na ziemi cieszyńskiej, która ciągle jest wyspą protestantyzmu w katolickiej Polsce. To powieść o dojrzewaniu, o mękach dorastania i utracie ojca. To powieść o piciu i sensie życia w świecie, który jest obcy: być protestantem w Polsce znaczy być innym, być dzieckiem znaczy patrzeć na świat inaczej.

Pan Trąba, przyjaciel ojca Jerzyka wykazuje nieposkromioną chęć wymierzenia dziejowej sprawiedliwości I sekretarzowi, który rujnuje kraj: „To będzie egzekucja z dystansu. Muszę przyznać, że nawet gdyby jakimś cudem mi się powiodło i gdybym zdołał się dostać w bezpośrednią bliskość towarzysza Wiesława, z bliska i tak bym tego nie potrafił zrobić, nie ugodziłbym go sztyletem ani tym bardziej nie zrobiłbym tego gołymi rękami. Wstręt fizyczny, który do niego odczuwam, niechybnie sparaliżowałby mnie. Gołymi rękami mógłbym unicestwić towarzysza Mao, Gomułkę w żadnym wypadku. A poza tym z daleka zabić łatwiej...”

Cytaty z książek Jerzego Pilcha – „Tysiąc spokojnych miast”, „Bezpowrotnie utracona leworęczność”, „Moje pierwsze samobójstwo”

Ojciec i pan Trąba postanowili zabić I sekretarza Władysława Gomułkę, panowały niepodzielne upały, ziemia trzeszczała w szwach, rozpoczynała się udręka mojej młodości.

Mało, że miałem zeza, mało, że nosiłem okulary, mało że byłem w ogóle chorowity, okazywałem się na dodatek kompletnie zdegenerowanym mańkutem. Zezowatość w połączeniu z leworęcznością to było spiętrzenie ułomności, które w tamtych czasach (schyłek lat pięćdziesiątych) i na tamtych ziemiach (zamieszkana wyłącznie przez pracowitych i złotorękich ewangelików Wisła) skazywały mnie, jeśli nie na natychmiastową eksterminację fizyczną, to na nędzną wegetację gdzieś na marginesie sprawnej i zamożnej społeczności. Gra nie zła o to, czy nauczę się pisać, gra szła o to, czy i jak będę żył. Toteż ojciec z wściekłości fruwał pod sufitem. Wzbijanie się w powietrze przychodziło mu tym łatwiej, że był drobnej postury i nikłego wzrostu. I rozsadzające jego lekkie ciało furie i energie z szaleńczą łatwością przełamywały pola grawitacji.

Miałem (...) wszystko, czego dusza zapragnie, ściślej mówiąc, miałem wszystko, czego dusza zapragnie, prócz broni. Ojciec był histerycznym i ekspansywnym pacyfistą i nigdy nie zezwalał na posiadanie nawet pistoletu na wodę, o czymś tak groźnym jak korkowiec nie wspominając. Był to ewidentny uraz z czasów wojny, nigdy zresztą o swojej służbie w Wehrmachcie, ani o ruskiej niewoli nie opowiadał. (...) Wojna jest najstraszniejszą rzeczą na świecie – tym niechybnie słusznym aforyzmem ucinał wszelkie moje prośby i marzenia o posiadaniu jakiejkolwiek imitacji broni palnej. Wszelako dla formy pierwotnej, takiej jak na przykład proca, łuk czy kusza miał wyrozumienie, i to wyrozumienie daleko idące. Kiedy w abonowanym dla mnie piśmie „Horyzonty Techniki dla Dzieci” trafił na historie Wilhelma Tella i towarzyszącej tej historii instrukcję zmajstrowania dziecinnej kuszy-zabawki, zapalił się do tego pomysłu z charakterystyczną dlań nadmiernością. (...) I ja , co nie mogłem mieć nawet blaszanego pistoletu na kapiszony, chodziłem po Wiśle i uganiałem się pod ciężarem broni, z której w każdej chwili mogłem kogoś zabić. Kusza miała dębowe łoże, bukowe łęczysko i mosiężny spust, wystrzelona z niej strzała niosła na prawie sto metrów, wystrzelona w powietrze na chwilę znikała z oczu. Nikt nie został zabity ani ciężko ranny, ponieważ jak w kogoś celowałem, chybiałem celu – miałem zeza i trzęsły mi się ręce. Przypadkiem też nic złego się nie stało, ponieważ miejscowi protestanci widząc zezowatego niedojdę dzierżącego w roztrzęsionych łapach śmiercionośną broń, pierzchali na mój widok, kryli się po domach, uciekali na odległe drzewa. („Kawałek o trzęsących się rękach”)

Oficerskiej szabli dziadka szukaliśmy z ojcem w latach pięćdziesiątych, szukaliśmy jej za Gomułki, za Gierka, szukaliśmy jej w stanie wojennym i z coraz mniejszą wiarą i nadzieją szukaliśmy jej po odzyskaniu niepodległości. Niczym para wytrawnych rewidentów albo przeczesywaczy szliśmy od pomieszczenia do pomieszczenia i przetrząsaliśmy wszystko. Istnienie szabli wydawało się prawdopodobne, a nawet niechybne, w domu i tak były egzemplarze wszystkich przedmiotów wymyślonych i stworzonych przez ludzkość - mogła zatem być i szabla.

W domu, który był zarazem przedwojenną masarnią, gospodarstwem, domem naczelnika poczty, wytrawnego myśliwego, filatelisty, zapalonego hodowcy norek, pensjonatem, biurem pisania podań, przechowalnią bagażu, noclegownią, łaźnią, szwalnią, magazynem przemytników, gorzelnią, punktem usług telekomunikacyjnych, gastronomicznych i ogólnoludzkich, domem , w którym mieszkali pospołu: pastor, farmaceutka, inżynier górnik, weterynarz oraz monter trakcji wysokiego napięcia – otóż w tym domu było wszystko. (...)

Dziadek wyjmował z półki drugi tom przedwojennego wydania „Słownika ilustrowanego Języka Polskiego” Arcta, otwierał na stosowanej stronie i wskazującym palcem dotykał miniaturowej ryciny. – Tak samo wyglądała. Identycznie jak moja. Identycznie. Matka schowała i wiedziała, co robi. Najpierw Germania, potem Bolszewia... („Szabla porucznika Czyża”)

Babcia, Dziadek, Ojciec, Biskup i Biskupina, kiedy siedzieli w wielkiej izbie na tych co zawsze krzesłach i na tych co zawsze fotelach, kiedy rozmawiali o miejscowych ewangelikach, zawsze nazwisko uzupełniali odpowiednim numerem domu. Cieśla – numer taki a taki. Czyż – numer taki a taki. Pilch - numer taki a taki – mówili. Ja byłem w sieni pod drugimi wiecznie zamkniętymi drzwiami i miałem wtedy to samo co dzisiaj: zeszyt i ołówek. („Drugie, wiecznie zamknięte drzwi”)

Rok w rok, od ciemnego kwietniowego wieczoru do świetlistego majowego poranka przez centrum Wisły kroczyła dęta kapela pod dyrekcją starego Nogowczyka. (...)

Na wyłożone polnymi kamieniami podwórze przed domem pana Naczelnika wchodził przeważnie u schyłku nocy. (...) Siedzieli za stołem i w tej wielkiej, jakby przypadkiem wyposażonej w piec kuchenny sali koncertowej wygrywali panu Naczelnikowi jego ulubione kawałki: „Kolinie, Kolinie”, „Ojcowski dom”, „Tam, gdzie Czantoria”. („Marsz wiosenny”)

Babcia Maria z Chmielów Czyżowa najdalszą podróż odbyła do Krakowa z Wisły. Była też w Katowicach, w Tatrach, znała Bielsko i ani razu w ciągu blisko dziewięćdziesięcioletniego życia nie była w Warszawie. Nigdy nie widziała morza. Bolała nad tym, trapiło ją to. – Nigdzie człowiek nie był – powtarzała często. – Nigdzie człowiek nie był. Przez ostatnie lata, a nawet przez ostatnie dziesięciolecia życia czytała w koło wyłącznie dwie książki: Biblię i Geograficzny Atlas Świata. („Obłoki nad Czantorią”)

Współbracia moi nie palili papierosów, ciężko pracowali i żyli w doskonałości. (...) Doskonałości ojca i matki często ścierały się sobą. Ojciec był świadom tego, że jest doskonalszy od całego świata, ale zdarzało się mu grzeszyć, co zresztą nie było aż tak wielką sprawą. Człowiek grzeszy, bo z natury jest grzeszny, rzecz wszakże w tym, że matka nie grzeszyła w ogóle. Matka nie grzeszyła do tego stopnia, że chwilami zdawała się jej nie obejmować nawet skaza grzechu pierworodnego. Ojciec, zwłaszcza gdy dotykała go iluminacja szału, wyczuwał jej absolutna bezgrzeszność, desperacko wyczuwał wyższość jej doskonałości, bo demolując dom i obracając wszystko w perzynę, darł się na całe gardło: - Wandziu, Wandziu! Ty jesteś jak Jezus Chrystus! – Nie bluźnij, bluźnierco jeden – odpowiadała matka bez przekonania, była blada jak papier, o patrzył na nią wzrokiem rzymskiego oprawcy, cień Golgoty spowijał osobliwie małżeństwo moich starych. („Otwieranie i zamykanie furtki”)

Ujrzeć czeską cycatkę i umrzeć – tak się tylko mówi.

Za pokrytym niebieską ceratą stołem w naszej wielkiej jak urząd wojewódzki kuchni siadali gospodarze, co chcieli kupić konia albo krowę, zwaśnione pary, co chciały się rozwieść, rodziny niesłusznie zamkniętych w kryminale, ważni dyrektorzy, co chcieli mieć willę w ładnym miejscu w Wiśle, nieślubne dzieci szukające ojców, ojcowie wygnani z domu przez okrutne dzieci, ci, co się starali o pozwolenie na budowę domu, wykopanie rowu, przetkanie komina, ci co się starali o wyjazd do Niemiec, o choinkę na święta; ktokolwiek co się o cokolwiek starał. („Elegia na wożenie odpadów pokonsumpcyjnych”)

Szachownica, którą kładliśmy na przykrytym błękitną ceratą stole w naszej ogromnej kuchni, była do Tołstojowskiej podobna. (...) nasze szachy w Wiśle pochodziły – podobnie jak szachy, którymi grano w Jasnej Polanie – z tych mitycznych epok, kiedy szachownica była osobno i pudełko osobno.

(...) ojciec w samych spodniach od piżamy krążył po pokoju, przekładał przedmioty z miejsca na miejsce, grzebał w książkach i powtarzał, prawie krzyczał spazmatycznie: - Przepraszam, że żyję, ja naprawdę przepraszam, że żyję! Przepraszam, że żyję, ale to nie zależy ode mnie, choć kto wie, kto wie! Matka wodziła za starym zmęczonym i wrogim spojrzeniem, za ścianą w małej izbie, w której sypiali dziadkowie, rozlegał się kaszel, skrzypiała podłoga, słychać było człapanie, uchylały się drzwi, pokazywał się w nich dziadek w niebywałej bieliźnie i mówił: - Uspokójcie się, bardzo was prosimy, uspokójcie się. Uspokójcie się w końcu, oboje macie wyższe wykształcenie!

Jak można na lemoniadę, jak w domu tyle kompotu naszykowane! Całe hektolitry! Z własnych jabłek! Z naszego sadu! Pić można, a pić; a i tak wszystkiego się nie wypije. A nawet jakby, to migiem się nowy ugotuje! Albo zeszłoroczny otworzy! Jaki wola! Czereśniowy! Śliwkowy! Gruszkowy! Pić prosimy, ile wlezie! I nie pytać, a czuć się jak w domu i samemu częstować! A teraz do stołu, koniecznie! Obiad przez podróżą zjeść trzeba! Obiad, obiadem! Kompot, kompotem!

Dzwony z wieży do pacierzy, matka z proga do wieczerzy. Czas do domu, czas; już wołają nas. („Sobowtór zięcia Tołstoja”)

Pani profesorowa, pani profesorowa – stary Roth kłaniał się Mili – pani profesorowa, jak pani profesorowa swoją pieprzówkę z Wierchów przyrządzi, to jest raj zmieszany z piekłem! To jest, jakby się ogień zmieszany z niebem piło! To jest, jakby przecięty piorunem obłok przez gardło przechodził! Panie profesorze- zwracał się do Pospiszila. – Panie profesorze, pan ma prawdziwy eden w piwnicy! – Eden w piwnicy, piekło na parterze – odpowiadał znany z świetnych ripost Pospiszil i śmiech pogrzebników szedł pod niebiosa. („Trup ze złożonymi skrzydłami”)

Fenomen mrówek

Czy Jacka Głomba można porównać do królowej mrówek? Sądzę, że tak, bo jest osobą otwartą emocjonalnie na najróżniejsze kontakty. Przez rok z hakiem chodził nawet w kamizelce z napisem „Kocham policję”. Dziś teatralny legnicki atol, który oficjalnie nazywa się Teatrem im. Heleny Modrzejewskiej, znany jest w całej Polsce i nie tylko w tak zwanym środowisku. Jego charyzmatycznym liderem jest Jacek Głomb (lat 43), historyk po Jagiellonce i reżyser po krakowskiej szkole teatralnej, laureat paru ogólnopolskich nagród.

- Słowo lider rozumiem jako osobę, która rzuca jakieś hasło - zastrzega się Głomb. - W teatrze legnickim jesteśmy drużyną i zawsze bardzo mocno to podkreślam. To jest teatr partnerski, repertuar ustalam zawsze z aktorami, całym zespołem, bo razem go będziemy realizować, a u nas to znaczy ciężko pracować na końcowy efekt.

Małymi krokami w górę

Na dzisiejszy, spektakularny sukces, pracowali jak mrówki ponad dziesięć lat. Dokładnie Głomb objął teatr w roku 1994, miał wtedy lat trzydzieści. Zespół zaczęła tworzyć grupa pokoleniowa: scenograf Małgorzata Bulanda i scenarzysta oraz reżyser Krzysztof Kopka. Pierwszą jaskółką był spektakl „Jak wam się podoba” (reż. Robert Czechowski), nagrodzony przez Fundację Theatrum Gedanense za najlepszy spektakl szekspirowski w Polsce w sezonie 1995/96. Prawdziwy marsz ostro w górę zaczął jednak „Zły” wg Tyrmanda, za którego legnicki lider dostał reżyserską nagrodę na III Ogólnopolskim Konkursie na Wystawienie Polskiej Sztuki Współczesnej. Z „Koriolanem” Szekspira, nagrodzonym w Gdańsku, pojechali na festiwal do Edynburga. Wielki ogólnopolski rozgłos (także dzięki telewizyjnej realizacji) legnicka scena zdobyła, „Balladą o Zakaczawiu”. Potem był „Szpital Polonia” (reż. Paweł Kamza), „Szaweł” (reż. Głomb) i wreszcie najsłynniejsze autorskie spektakle Przemysława Wojcieszka: „Made in Poland” i „Osobisty Jezus”. Tę skrótową wyliczankę pointuje dzisiejsza oficjalna, legnicka premiera „Otella”. Już wcześniej nagrodzona na festiwalu szekspirowskim w Gdańsku. Jacka Głomba uhonorowano w międzynarodowym towarzystwie za reżyserię, a Ewę Galusińską za rolę Desdemony.

Krzysztof Kucharski, Słowo Polskie Gazeta Wrocławska nr 217/2006

 

Lecznicza siła marzeń

     Jest rok 1963, pierwszy sekretarz PZPR, Władysław Gomułka, spokojnie sprawuje władzę, nieświadom powolnych, lecz bezlitosnych ruchów koła historii.
     Przedstawienie wystawiono w dawnym magazynie przy ulicy Fabrycznej. Widzowie przechodzą przez zanurzony w półmroku korytarz, niczym przez bramę czasu, do pokoju-jadalni, który na następne półtorej godziny staje się centrum Polski z lat sześćdziesiątych.
     Ogromną rolę odgrywa scenografia. Jeszcze do niedawna peerelowskie dewocjonalia kojarzyły się wyłącznie negatywnie. Wraz ze zmianą ustroju politycznego odrzuciliśmy wszelkie jego kulturowe przejawy. Emocje jednak powoli opadły, wymarzona wolność okazała się nie tak idylliczna, jak oczekiwano, z czasem nabraliśmy dystansu. Meble, serwety, pięciozłotówka z rybakiem, ogromne radio, stół zastawiony słoikami z kompotem, ubrania, a nawet „Trybuna Ludu”, którą należało czytać „pomiędzy wierszami”, budzą w starszych widzach nostalgię i przywołują na twarz łagodny uśmiech, młodszym kojarzą się głównie z tak kultowymi filmami jak „Rejs”, „Miś” czy serialem „Alternatywy 4”.
     Spektakl powstał na podstawie powieści „Tysiąc spokojnych miast” Jerzego Pilcha. Proza błądząca gdzieś pomiędzy rzeczywistością a pijackim omamem, niejednokrotnie uderza w pogodnie ironiczny ton. Ten klimat doskonale uchwycił reżyser, Jacek Głomb. W świat niewielkiej ewangelickiej społeczności wprowadza nas swymi wspomnieniami Jerzyk, w którego z całym swym chłopięcym urokiem wcielił się Wojciech Brawer. Bohater przeżywa na naszych oczach kolejne etapy wtajemniczenia w świat dorosłych. Pierwszą, śmiertelnie poważną miłość do znacznie od siebie starszej kobiety, w tej roli Marta Frąckowiak. Jednoczesne, całkiem jeszcze dziecięce zafascynowanie rówieśnicą. Z grymasem obrzydzenia i tylko dzięki potrzebie udowodnienia swej dorosłości wypija pierwszy kieliszek wódki. Wszystko, co robi z ogromnym zaangażowaniem i śmiertelną powagą, z perspektywy czasu wygląda komicznie, ale tworzy ten nieodparty urok dzieciństwa, kiedy świat pełen jest nieograniczonych możliwości.
     Istotną rolę w ówczesnym życiu bohatera odegrał znajomy rodziców, Pan Trąba. Nadużywający alkoholu, żyjący może nie tyle poza obrębem społeczeństwa, ale gdzieś na jego krańcach, marzyciel i bajarz, mistrzowsko zagrany przez Wojciecha Walerysia. Trąba z emfazą i ogromnym zaangażowaniem snuje opowieści tak barwne, że wszyscy słuchają go z zapartym tchem, zapominając na kilka chwil o szarej, uciążliwej rzeczywistości. Nic dziwnego, że dają się porwać również wizji zabicia Gomułki, choć nie od razu pomysł ten traktują poważnie. Musi kilkakrotnie powrócić w rozmowach, napomknieniach, by nabrać ciała, rysów realności.
     Plan zabicia pierwszego sekretarza z kuszy, kiedy pojawi się w oknie, z pewnością nie jest genialny. Komiczna próba jego realizacji kończy się oczywiście fiaskiem. W innym jednak niż polityczny aspekcie bohaterowie odnoszą prawdziwe zwycięstwo. Zwycięstwo ducha nad materią, wolnej myśli ludzkiej nad bezdusznymi mechanizmami historyczno-przyrodniczymi i marzeń nad prozą szarej rzeczywistości.
    Marząc dotykamy innego świata, i choć jest całkiem nierealny, z niego właśnie czerpiemy siłę nie tylko pozwalającą przetrwać najtrudniejsze okresy, ale również podjąć któregoś dnia prawdziwą walkę.

Anna Agnieszka Wójcik
Miesięcznik puls, nr 6 (czerwiec) 2007 r. (rok X)

 

Odstrzelić Gomułkę

     Jacek Głomb doskonale uteatralizował prozę Pilcha
     Próbowało wielu, ale nigdy z tak dobrym skutkiem. Głomb z Urbańskim uteatralizowali i Pilcha być może lepiej niż on sam siebie w „Nartach Ojca Świętego”. Z parowątkowej powieści „Tysiąc spokojnych miast” wyjęli jeden temat - rojenia o zamachu na Władysława Gomułkę metodą odstrzelenia go z kuszy podczas państwowego święta. Pozwolili domorosłym terrorystom snuć plany zakrojone na miarę „Dnia Szakala” z ideowym uzasadnieniem a la Dostojewski, heroikomicznie zamykając „akcję” w czterech ścianach izby z dobrze zaopatrzonym barkiem. Nie po to wszak, by drwić z peerelowskich kuszników. Wartka opowieść inkrustowana skutecznymi gagami (ach, wilcze spojrzenie pana Trąby - głównego zamachowca - w kierunku baru po każdej brawurowej tyradzie!) służyła sportretowaniu takiej przestrzeni, gdzie nikczemności świata Gomułków i im podobnych upierdliwców miały wstęp, jednocześnie go nie mając. Były wszak realne, ale nie miały realnego wpływu na najważniejsze: styl życia, swobodę myśli, kulturowe odruchy.
     Jacek Głomb z Małgorzatą Bulandą umieścili akcję w starych magazynach na uboczu, kreując ciepłą, mądrą i śmieszną enklawę wolności od paskudztwa. Z milczącą matką (Tatiana Kołodziejska), strażniczką domowego ogniska, i galerią zwariowanych gości na czele z komendantem Jeremiaszem (Janusz Młyński) ekwilibrystycznie splatającym luterską bogobojność z milicyjną frazeologią. Z perorami pana Trąby (wspaniały, chaplinowaty Zbigniew Waleryś) wysłuchiwanymi przez ojca (Wojciech Czarnota) w solennej powadze mąconej jedynie iskierkami rozbawienia w oczach obu panów. Enklawę fantazyjną, daleką od banalnych sentymentów, dynamizowaną brawurą i żartem. I mocno kuszącą -jako azyl - gdy kusza sama ciśnie się do ręki.»

Jacek Sieradzki, Przekrój nr 22-23/31.05. 2007

 

Oto jest polskie Macondo

     Zielonogórskie „Zabijanie Gomułki”, czyli adaptacja powieści „Tysiąc spokojnych miast”, to najlepsze ucieleśnienie prozy Jerzego Pilcha w polskim teatrze.
     Po klapach scenicznych wersji „Innych rozkoszy” Rudolfa Zioły i „Pod mocnym aniołem” Rafała Sabary prawie zwątpiłem, że pokrętną frazę felietonisty „Dziennika” da się w ogóle przełożyć na język teatru. Nadzieję przywróciły mi oczywiście „Narty Ojca Świętego”, ale z przerażeniem obserwowałem nieporadność innych adaptatorów. Tymczasem Jacek Głomb i jego dramaturg Robert Urbański udowodnili, że można napisać Pilcha Pilchem. Zmienić jego powieść w dopieszczony i dopięty na ostatni guzik dramat. Głomb założył po prostu, że jedyna droga wiedzie przez bohaterów i ich język. Dał się ponieść żywiołowi gawędy, intelektualnej spekulacji, obyczajowych fanfaronad. W jego spektaklu najpierw mamy ucieleśnienie zapachów, kolorów, wspomnień, twarzy, ubrań i rzeczy ze starego domu z Wisły („Zabijanie Gomułki” jest grane w zdegradowanej przestrzeni starego magazynu). Pilchowe kreacje zostają wbite w ciało, konkret, miejsce. A potem po prostu Pan Trąba wstaje z ławy, wdziewa gumiaki i zaczyna gadać. Z jego pomocą Głomb pokazuje tworzenie mitu. Narodziny rodzinnej legendy o tym, jak przyjaciel domu, arcypieczeniarz Pan Trąba, mały Jerzyk i jego ojciec Naczelnik wyruszyli z Wisły do Warszawy, żeby zabić towarzysza Gomułkę w pamiętnym roku 1963. To nie jest relacja z hipotetycznego zamachu, ale zmyślenie o podróży inicjacyjnej, lekcja zagadywania codzienności, kreacja polskiego Macondo, które śmieje się z siebie, zamiast nad sobą zapłakać. To przedstawienie ma w sobie ciepło, jakie czasem wyłazi z albumów ze starymi fotografiami. Jest pełne dobroduszności w patrzeniu na bohaterów, dla których wódka jest tak samo ważna jak psalm.
     Świat Pilcha przeczytanego przez Głomba zamieszkują ludzie dobrzy, choć ze względu na swą absolutną dobroć nieco paranoiczni. Wielcy w swych nałogach, śmiesznostkach i rojeniach, niby lutersko twardo stąpający po ziemi a łaknący baśni o sobie. I potrafiący własną małość przekuć w homerycki brąz. Centrum tego świata jest oczywiście Pan Trąba, czyli Pilchowy luterski Zagłoba, kuzyn gogolowskiego Chlestakowa, Odyseusz ziołowej nalewki. Grający go Zbigniew Waleryś z miejsca rozkochuje w sobie widza, który próbuje nadążyć za meandrami jego myśli, piekielną logiką wizji czy nawet „przepastną dialektyką (jego trąbiastego) patriotyzmu”. Waleryś tworzy jedną z najciekawszych pijackich kreacji polskiego teatru. Człowieka upijającego się swoimi fantastycznymi wizjami bardziej niż wódką. Pijaka, który od wódki trzeźwieje. Aktor monologuje na granicy odpowiedzialności za wypowiedziane słowa. Ma się wrażenie, że sam siebie zagada na śmierć, że słowa porwą i zaniosą go w jakiś absolutnie nie-dramatyczny odmęt. Fenomenalna rola.
     Dawno żaden spektakl nie wywołał u mnie tyle bezinteresownej radości. Z otwartą gębą patrzyłem, jak bohaterowie żonglują sentencjami, pojedynkują się intelektualnie. Są tak bezczelnie wymyśleni, że aż bezgranicznie prawdziwi. Widać, jak dobrze czują się zielonogórscy aktorzy w tym świecie, jak zamazują się w spektaklu ich niedostatki techniczne, jak wyrównuje się poziom gry. A zdania Pilcha wreszcie oddychają, śmieszą i zaskakują. „Nie dla smaku piję, ale dla wzmożenia egzystencji” - ogłasza światu Pan Trąba, a my za jego przyjacielem kiwamy głową z uznaniem: „Dobra fraza i nagrody godna!”. W finale spektaklu Jerzyk ogląda bełt do chińskiej kuszy w wigilijną noc, schodzą się znajome lutry, katolicy i komuniści. Wszyscy śpiewają protestancki psalm. Strzała leży gdzieś z boku. Nie wystrzelili jej w tyrana. Nie wiadomo, czy w ogóle byli w Warszawie, czy czatowali wieczorem przed mieszkaniem towarzysza Gomułki. Strzała jest dowodem na prawdziwość tej opowieści, a jednocześnie bezwzględnie jej zaprzecza. Śpiew cichnie, Jerzyk zdmuchuje świecę. Wyrwany z niebytu na dwie teatralne godziny świat cudaków z Wisły nie znika, ale przyczaja się w pamięci.

Łukasz Drewniak, Dziennik nr 109 - dodatek Kultura, 11.05.2007

 

Zabijanie na strychu

     Samego zabójstwa nie zobaczyłem i zdaje się, ze wcale do niego nie doszło. Przeniesiony prostymi elementami scenografii Małgorzaty Bulandy i muzyką Bartka Straburzyńskiego do 1963 roku uśmiałem się do łez obserwując z wielkim emocjonalnym zaangażowaniem przygotowywane zabójstwa.
     Najpierw I sekretarza Mao Tse-Tunga, które nie zostało sfinalizowane z powodu zaśnięcia – wskutek nadmiaru alkoholu – planującego to zabójstwo Józefa Trąby (gościnnie występujący Zbigniew Waleryś), podczas barwnego i wręcz baletowego przedstawiania swemu sąsiadowi wizji przebiegu zamachu na tyrana. Potem z pomocą całego miejscowego zboru luterańskiego i sekretarza Gomułki, przy użyciu chińskiej kuszy wykonanej przez miejscowego arcymajstra Swaczynę (Robert Gulaczyk) i noszonej dla kamuflażu przez chłopaka przebranego z a Indianina. Bierze nawet w tym udział trochę wystraszony swoją niewiedzą i nie umiejący się w tej sytuacji znaleźć „milicjant” na służbie wyposażony w „pedalskie atrybuty” – Józef Trąba tak reaguje na jego parasolkę – komendant Jeremiasz (Janusz Młyński).
     Wszystko to obserwujemy oczami młodego chłopca, syna współtwórcy zamachu, pana naczelnika (Wojciech Czarnota) i z konieczności również zamachowca, przeżywającego właśni przygotowanie do konfirmacji i pierwsze fascynacje miłosne Jerzyka (Wojciech Brawer).
     Obie próby zamachu wynikają, jak mówi główny ich inicjator i wizjoner „z potrzeby zrobienia czegoś dla społeczności”. Ale w końcu okazuje się, że jest to też prywata – chęć pozyskania dla siebie pani naczelnikowej (Tatiana Kołodziejska), której mąż Józef Trąba w swojej wizji finału akcji przewidział jako złapanego i uwięzionego.
     A więc bawiłem się świetnie, a w pamięci pozostaną mi takie padające ze sceny określenia; - kiedyś było tak, że nie było ani tak, ani tak – kochliwość połączona z analfabetyzmem erotycznym to fatalne połączenie – nie chce mi się ruszyć głową, to tylko machnę ręką.
     Przedstawienie jest głównie pięknym popisem aktorskim Zbigniewa Walerysia, ale Wojciech Czarnota, Tatiana Kołodziejska, Wojtek Brawer, którego rola zmuszała bardziej grać tylko twarzą i ruchem, Janusz Młyński i Robert Gulaczyk także wspaniale śmieszyli.
     Sztukę „Zabijanie Gomułki” zaadaptowaną przez Roberta Urbańskiego na podstawie jednej z powieści Jerzego Pilcha wyreżyserował Jacek Głomb. Warto zobaczyć.

Wiesław Leśniewski
Nasza Gazeta – Zielona Góra, Żary, nr 9/10, 4 maja 2007