Premiera: 28 czerwca 2008 r.
OBOK:
Ireneusz Iredyński
Reżyseria i adaptacja tekstu: Zbigniew Najmoła
Scenografia: Wojciech Stefaniak

Opracowanie muzyczne: Damian - Neogenn - Lindner

OBSADA:

Kinga Kaszewska-Brawer  
Tatiana Kołodziejska
Beata Sobicka-Kupczyk  
Wioletta Sokal
Marzena Więcek (gościnnie)
Janusz Młyński
Jerzy Kaczmarowski
Ludwik Schiller
Wojciech Czarnota
Grzegorz Halama (gościnnie) / Marcin Wiśniewski

czas trwania 105 minut

 

 

Spektakl polskiego Geneta oparty na jego mniej znanych utworach. Kameralna i intymna opowieść, dotykająca elementarnych relacji między mężczyzną i kobietą. Pełna rozgoryczenia i niespełnienia spowiedź związanych ze sobą, sobie bliskich, ale oddalonych. Mieszkających razem, ale obok...
 
 
 
IRENEUSZ IREDYŃKI
 

Urodził się 4 czerwca 1939 roku w Stanisławowie. Syn Antoniego Iredyńskiego urzędnika i Aleksandry z Ziółeckich. Po II wojnie zamieszkał w Bochni, a następnie w Krakowie, gdzie w 1957 ukończył Gimnazjum i Liceum im. T. Kościuszki.
Debiutował w 1955 roku wierszem „Podhale zimą”, opublikowanym w dodatku do „Dziennika Polskiego”. Od 1958 roku mieszkał w Warszawie. W 1959 roku został członkiem ZLP. Ożenił się z malarką Marią Kopelińską.
Sławę zdobył pierwszą powieścią „Dzień oszusta” (1962). Z uznaniem krytyki spotkały się również następne książki: „Człowiek epoki” (1971), „Ukryty w słońcu” (1973) i „Manipulacja” (1974). Największe sukcesy odniósł jednak w teatrze. Jego sztuki („Trzecia pierś”, „Żegnaj, Judaszu”) wystawiano w Szwajcarii i („Jasełka – moderne”) w Niem­czech. Ostatnim sukcesem Iredyńskiego na deskach scenicznych był „Ołtarz wzniesiony sobie”, wystawiony przez Teatr Polski w Warszawie, w 1981 roku. Według jego scenariuszy powstały popularne w swoim czasie filmy: „Kardiogram” (1971), „Anatomia miłości” (1972), „Roman i Magda” (1978). Pod koniec lat sześćdziesiątych nawiązał współpracę z Polskim Radiem jako autor słuchowisk. Polubił tę kameralną formę i został jej wierny do końca. Zmarł 9 grudnia 1985 roku w Warszawie.

 

 

Portret z ułamków


Uwielbiał skandale. Kochał je wywoływać
Ubarwiał, jak mógł, życie pisarza w socrealizmie.

*
    Szedłem do jakiejś redakcji i trafiłem na taką scenkę. Irek, stojąc na środku jezdni, wyciągnął z kieszeni półlitrówkę, odbił korek, przechylił głowę i butelkę, i pił gorzałkę małymi łyczkami w pełnym letnim słońcu. Przerywał. Zerkał do góry.
W oknach redakcji i wydawnictw trzepotały rączkami, główkami i ciałami rozochocone, rozświergotane, prawie odlatujące gdzieś w południowe rozbuchanie panie redaktorki. Jedna z nich dała się już uwieść i pewnie targał nią mały żalik, że nie może tego teraz obwieścić przez okno w to gorące południe. Tylko jej nadmierne wychylenie z okna i szybki migot dłoni mogły wskazywać na zaangażowanie większe i upoważnione. Wtajemniczeni mogli to odczytać. – Napijesz się? – Irek podał mi butelkę. – Po co to robisz? – spytałem.– Reklama jest dźwignią handlu, niech mówią źle, ważne żeby w ogóle mówili – powiedział z trzeźwym i mocnym przekonaniem.

*
    Czy przebyte więzienia opóźniają nadejście nałogu czy go pogłębiają? Ten proces odbywa się w każdym inaczej, bo Ireneusz Iredyński pisał nadal i dużo, a wódkę traktował trochę instrumentalnie. Jakby się do niej nie przyznawał. Tak zachowuje się wielu pijaków. To przecież nie ja jestem alkoholikiem, to tamten, ktoś inny. Wódka nie niszczyła talentów, niszczyła organizmy. Z wolna otwierały się groby. Każdy człowiek nosi w sobie jasność i ciemność, a pisarz powołuje siebie, żeby mroczność przetopić chociażby w szczątkowe światło. Znośne. Zdatne do użycia. I przeżycia.

*
    Nikt z ludzi, z którymi spędziłem wiele dni, miesięcy, lat, nie unikał tak bezwzględnie, wręcz demonstracyjnie rozmów o rodzicach jak Irek. Nie mówił o rodzeństwie, rodzinnym domu czy mieście, z którego przyjechał do Warszawy. I nigdy go o to nie zapytałem.
    Iredyński jakby wychynął z przestrzeni bezimiennej, z nie istniejącego krajobrazu, nikt go nie wychował, a nawet nikt go nie urodził. To znaczy nikt, do kogo chciałby się przyznać.
    Teraz pojmuję jego samotność, człowieka, który sam siebie wychował, ukształtował i który bardzo wcześnie zdecydował, że będzie pisarzem.
I został. Dobrym.

*
    Irek i garnął się do ludzi, i im nie ufał. Wcześnie dojrzał, a to, co brano u niego za bufonadę czy cynizm, było często bezbronnością, na początku intelektualną, i samoobroną. Tarczą. Aż w końcu pozostał chłodny atak na wszystko, na życie.
    Czy aż tak chłodny, jeśli do tego potrzebne były hektolitry zagrzewającej wódki? Dodającej odwagi, wyzwalającej agresję, wspomagającej przy reżyserowaniu scen, które zawsze miały coś udowodnić. że oto ja, Irek Iredyński, jestem lepszy od innych i każdej sytuacji potrafiący sprostać.

*
    Inteligencja, czujność, pamięć. Czy za pozą człowieka, widoczną, prawie sterczącą z niego, zawsze się coś kryje? Kryje się. Wrażliwość, lękliwość, wredność. Ciekawe, że nie musi się kryć odwaga, otwartość, a nawet prawość. To za odwagą, za jej plecami chowają się wszystkie zalety i wady. Odwagę trzeba umieć w sobie powołać, a czasem trzymać, żeby i ona nie uciekła.

Roman Śliwonik, "Portrety z bufetem w tle", Warszawa 2001




Kilka uwag na marginesie „Obok”

1.
    Prawdziwi mężczyźni mówią bardzo mało, bo męska gramatyka wymaga odpowiedniej składni – zdań krótkich jak ciosy pię­ści, lakonicznych wypowiedzi przepełnionych ukrytą ironią, trafionych do bólu, które długo się pamięta. Dużo dłużej niż trwa spektakl, dłużej niż trwa gra, niż chwila potyczki. Mężczyźni upraszczają, a kobiety komplikują i to jest główne źródło nieporozumień między nimi. Walka płci wyrażona w słowach jest walką nierówną, bowiem natura tego sporu nie uwzględnia specyfiki rodzajowej dykcji, której osobliwość określa dynamikę wypowiedzi. Albo toniemy w strumieniu słów i nie widzimy osoby, która słów owych wobec nas używa, albo skupieni na fenomenie personalnym, zdania wypowiedziane puszczamy mimo. A gdyby tak skoncentrować się na jednym i drugim. Iredyński próbuje to robić, ale to jednak on dyktuje warunki. A z jego perspektywy wszystko ulega destrukcji. Niechybnie.

2.
    Jego bohaterowie rozsypują się na naszych oczach moralnie i emocjonalnie. Ich współżycie z zewnętrznym światem nie kształtuje ich wewnętrznej kultury, ale dostarcza doświadczeń, które ową kulturę niszczą, bo są negatywne. Miast wzbogacać – ogołacają. Erozji ulega również to, co stanowiło skarb najwyższy i wzbogacać miało najbardziej – miłość. Miłość synonim – oczarowania i olśnienia – obumiera i zanika. A zachowania wybrańców miłości przypominają rutynowe zaklęcia odświętnego zanurzonego w pospolitym.

3.
    Krytycy próbowali tropić autentyczność sposobu Jego życia i pisania. Chodziło o podkreślenie zgodności obu form działalności i uwiarygodnienie kreacji artystycznej, która miała przylegać do życia. Być tak zwyczajna i prosta jak chodzenie, widzenie, słyszenie i spanie. Jego pisarstwo po wielokroć potwierdza tę tezę. Szczelina między światem a słowem prawie nie istnieje. Ale widać ją wyraźnie. I to w niej ukryty jest lęk pisarza. Gdyby dało się słowami świat obłaskawić i oswoić – stałby się uległy, mniej groźny. Nie wymagałby gry i walki, maski i przebierania. Jednak nikt nie mówi jednym głosem i dlatego związek między słowem i ciałem, nie tylko w tym wypadku, jest uzurpacją. A prawdziwe uobecnienie się w świecie chyba niemożliwe. Choć próbować warto i trzeba.

4.
    Ireneusza Iredyńskiego można przypisać do pisarzy „generacji 56”. Jest od nich, co prawda, nieco młodszy, ale debiu­tował w podobnym czasie. Możemy też zaobserwować w jego pisarstwie szczególnie wyraźnie dwie charakterystyczne osobliwości, typowe dla tego pokolenia. Mam na myśli z jednej strony – w kontekście tego, co było w literaturze trochę wcześniej – powrót do rzeczywistości, takiej jaką ona jest, a nie jakiej wymaga ideologia, który to zabieg pozwala zrozumieć codzienną teraźniejszość życia. Z drugiej natomiast myślę o bohaterze – outsiderze, który bywał buntownikiem podejmującym grę z losem, szukającym drogi własnej, mimo widocznego odtrącenia. Często wybierającym ucieczkę od przymusów świata społecznego, ale usilnie pragnącym powrotu do znienawidzonego krajobrazu, jako jedynego ludzkiego świata. Paradoksalność tej postawy odkrywa realność życia i nieuchronność bólu istnienia.
    Podobną figurę egzystencjalnej aktywności możemy znaleźć w twórczości Hłasko, Bursy, Nowakowskiego, Brychta i Stachury.

Wojciech Śmigielski,maj 2008, Droniki




Ireneusz Iredyński

Naj­młodszy członek ZLP po wojnie, młodziutki chłopak. Mieszkał w Krakowie w tym samym domu co my. Bawił się z moim synem w „zośkę” – kopali na podwórzu – i dostał list od prezesa Związku, Otwinowskiego, że nie może członek Związku z synem członka bawić się na podwórzu, bo to nie wypada. Zabawny. Trochę bandyta, trochę wariat, duży alkoholik. Ale niesłychanie zdolny chłopak. Całe lata go znałem. Jego uwiezienie – on siedział trzy lata – to było nie wiadomo co. Pobił w Bristolu prokurato­ra, który mu zajął stolik. Dał po mordzie. Potem zaczął się cykl awantur. On twierdził, że to jest wszystko nieprawda, intryga i tak dalej, rzekomo jakąś dziewczynę uwiódł, która była córką tego prokuratora, jak się okazało. Potem w sądzie udowodnio­no, że on jej nie mógł uwieść, bo zdjęła kozaczki, a nikt siłą nikomu nie zdejmie ko­zaczków – no w ogóle takie śmieszne rze­czy. Ja byłem u niego w więzieniu, w Sztu­mie i on mi dał list do Starewicza. Ja mu ten list dałem nie czytając... No i Starewicz do mnie mówi: „Proszę pana, gdyby on błagał o łaskę, to mógłbym coś zrobić, ale on napisał, że prokurator jest łajdakiem, oskarżenie jest kłamliwe – ja nie mogę nic zrobić”. No i przesiedział trzy lata. A umarł... właściwie chciał umrzeć. Przecież zapił się już tak śmiertelnie, że jeszcze w karetce pogotowia wyjął butelkę i pił. To jest zupełny obłęd. A zdolny pisarz, bardzo go żałuję, lubiłem go. Byłem na procesie, byłem jego rzeczni­kiem w Związku Literatów, ale wiele mu nie pomogłem.

Stefan Kisielewski, "Abecadło Kisiela", Warszawa 1990



Pochówek Iredyńskiego

Był rok 1985, umarł Ireneusz Iredyński i jego pogrzeb wyglądał tak, jakby to on sam napisał do niego scenariusz. Już sama ekspozycja była mistrzowska. Iredyński życzył sobie, by go po śmierci spopielono. Dokonało się to w jedynym wówczas krematorium, w Poznaniu. Dwóch jego przyjaciół odebrało urnę, a ponieważ do odjazdu pociągu było sporo czasu, udali się w wiadomym kierunku, by zmarłemu oddać nale­żyty hołd. Po paru godzinach konieczna już była interwencja milicji w ich sprawie i cudem tylko uniknęli skutków zastosowania wobec nich przymusu bezpośred­niego, kiedy upierali się pijacko, że w tym tajemniczym naczyniu jest ich przyjaciel. W jakiś sposób udało się załatwić pochówek w katakumbach na Powązkach. Było to osiągnięcie niezwykłe, bo jest to miejsce o wielkim prestiżu i chowa się tam chyba już tylko dostojników kościelnych. Przy tym powszechnie było wiadomo, że Iredyński odsiadywał swego czasu wyrok, oskarżony o gwałt. Staliśmy w gromadzie pod murem z półokrągłymi katakumbami rozmieszczonymi na kilku piętrach, a ponieważ Irkowi przydzielono miejsce dość wysoko, pod tą katakumbą czekała rachityczna, zbita byle jak z żerdek drabina. Po długich wystąpieniach przed front wystąpił na lekko uginających się nogach jeden z przyjaciół, zwany Bombowcem; w kieszeniach kurtki, po bokach, zawsze na wszelki wypadek nosił po flaszce żytniej i stąd ten przydomek; zbliżył się do drabiny, ale ponieważ w rękach dzierżył ciężką urnę, musiał się wspiąć bez ich pomocy. Nie wiadomo, jak mu się to udało, ale kontredans na drabinie trwał w nieskończoność. Wreszcie Bombowiec dotarł do otworu przewidzianego na rozmiary trumny i wsunął w czeluść dłonie. Chwilę kołysał się w zadumie na ostatnim szczeblu, a potem uznał widocznie, że urna powinna być wstawiona w najdalszy kąt, więc najpierw wcisnął w otwór głowę, potem ramiona, potem kufiasty brzuch, po chwili widać było już tylko podeszwy butów. Nieobecność żałobnika przedłużała się coraz bardziej, zebrani na dole zaczęli się niecierpliwić, myśląc, że może kolega przysnął, aż nagle uświadomiliśmy sobie ze zgrozą, że on się tam, w górze, po prostu zaklinował. Świadczyły o tym rozpaczliwe i konwulsyjne podrygi nóg i jakieś zduszone mamrotanie, które początkowo braliśmy za modlitwę. Jak mu się udało wydostać, nie wiadomo. Gdy wreszcie, wijąc się jak piskorz, wysunął się z grobu i stopami wymacał pod sobą szczebel, i stanął na szczycie drabiny, utytłany w kurzu i wapnie, wyglądał jak człowiek, który naprawdę w ostatniej chwili umknął spod łopaty. Wtedy do dzieła przystąpił fachowiec, który otwór w górze powinien zamurować. W jednej ręce miał kielnię, w drugiej kubeł z zaprawą; dla niego wspinaczka bez trzymanki nie była żadnym problemem, bo widać było gołym okiem, że jest bliski osiągnięcia wyniku słynnego grabarza z Krakowa, który podczas pracy miał we krwi osiem promili. Po chwili był na ostatnim szczeblu i teraz właśnie brał zamach pełną kielnią. Ci w dole, którzy mieli okulary, byli wygrani, ale tylko na początku; fachowiec ani razu nie trafił kielnią we właściwe miejsce. Pierwsi rzucili się do panicznej ucieczki najmniej odporni psychicznie lirycy, za nimi czmychnęły tłumaczki. Ja chciałem zostać do końca, ale widząc, że stoję w betonie, który już zaczyna się wiązać, zrozumiałem, że jeśli nie oddalę się natychmiast, zostanę na Powązkach na zawsze.
 

Janusz Anderman, "Fotografie", Kraków 2002


Troska zatajona

Kiedy się długo przyglądacie rysom jakiejś twarzy, czasami odkrywacie w niej inne oblicze niż to, na które patrzycie. Zazwyczaj jest to niechybna oznaka, że ta dusza kryje jakiegoś emigranta, który uciekł od świata, aby czuwać nad ukrytym skarbem, i w ten sposób wskazana jest nam droga, wska­zówka, że ta druga twarz zawarta jest w tej pierwszej, i daje do zrozumienia, że trzeba wniknąć głęboko we wnętrze, jeśli się chce coś odnaleźć. Twarz, która niekiedy jest zwierciadłem duszy, oznacza tu dwoistość niemożliwą do uchwycenia w sztuce, i która zazwyczaj ukazuje się na przelotną chwilę. Trzeba mieć specjalne oko, aby to widzieć, specjalne spojrzenie, aby wyśledzić tę nieomylną wskazówkę zatajonej troski. Spojrzenie to jest tak tęskne, ale tak troskliwe, lękliwe i naglące, a jednak współczujące, uparte i uważne, a jednak szczere i życzliwe, które otula człowieka jakimś rozmarzonym osłabieniem, w którym znajduje się rozkosz usypiająca wszystkie troski, jak gdyby osłabiająca rozkosz, której się doznaje przy puszczaniu krwi. Teraźniejszość znika z pamięci, zewnętrzność odepchnięta budzi się, troska oddycha swobodniej. Zatroskany znajduje ulgę, a sympatetyczny rycerz troski raduje się, że znalazł to, czego szukał; gdyż my szukamy przecież nie teraźniejszości, ale przeszłości, nie radości, która jest zawsze obecna, ale troski, której istota polega na przemijaniu, i w której chwilę teraźniejszą widzi się jak człowieka, kiedy się go dostrzega w chwili, kiedy skręca na inną drogę i znika nam z oczu.

Soren Kierkegaard "Albo – albo" Warszawa, 1976

Recenzje:
Po premierze "Obok": daj mi spokój, kochanie
Obok świata, obok ludzi, obok siebie
Plamka szczęśliwej adoracji 
Życie obok życia
Oglądamy Iredyńskiego w zielonogórskim teatrze