Premiera: 15.09.2006
Pasażerowie odlatują do Hawany. Samolotem dużym, choć niekoniecznie sprawnym, który raczej nie gwarantuje pełnego bezpieczeństwa „Bo samolot jest zawsze niewiadomą” podkreśla steward, który z ochotą zajmuje się psychoanalizą.

Wyróżnia spośród obecnych polskich obieżyświatów, władających wszystkimi językami, tych, co byli wszędzie i wszystko już widzieli. Jest także stewardessa, która z zapałem próbuje wychowywać, uczyć wszystkich, że by nie brudzili, bo nie Są u siebie w domu, nie wycierali tłustych paluchów po orzeszkach w oparcia foteli i nie zdejmowali obuwia podczas lotu.
No i są pasażerowie, którzy nie lubią różnych rzeczy i wcale tego nie ukrywają, a inne rzeczy lubią. Którzy są przekonani, że Jumbo Jett to najbezpieczniejszy samolot świata. Więc rozmawiają, rozważają, dzielą się na klasy. Czują, że są elitą i nie przewidują czekających w podróży przygód. A przygody czekają.

Spokojnie, to tylko aluzja

Reżyseria i scenografia: Marek RĘBACZ

Dźwięk: Piotr RĘBACZ

Piosenka finałowa: Paweł KUKIZ i Jan BORYSEWICZ

Prapremiera: 15 i 16 września 2006

OBSADA:

Iwona Kucharzak-Dziuda / Beata Beling
Sylwia Oksiuta
Beata Sobicka-Kupczyk
Krzysztof Kiersznowski (gościnnie)
Jerzy Kaczmarowski
Janusz Młyński
Ludwik Schiller
Marcin Wiśniewski

 

Nowy sezon teatralny i pierwsze wydarzenie. Zespół Lubuskiego Teatru proponuje swoim widzom spektakl Marka Rębacza „Kochanie, posadź Jumbo Jetta” (premiera odbyła się 15 września 2006). Marek Rębacz jest zarazem autorem sztuki, scenografem i reżyserem.

Komedia należy do gatunku tych zrodzonych z niezgody na to, co autora otacza. Oto znajdujemy się we wnętrzu Jumbo Jetta, lecącego na Kubę, w którym pani pilot nie jest w stanie dalej zasiadać za sterami. Rozpoczyna się dyskusja. Najpierw o roli i miejscu kobiet w świecie, a później - kto z pasażerów lecących business klasą miałby panią pilot zastąpić... Atmosfera się zagęszcza, do zgody daleko, a zagrożenie katastrofą rośnie. Coraz więcej aluzji do obecnej sytuacji w naszym kraju, więc zdawać by się mogło, że i coraz śmieszniej.

I tutaj pojawia się pewien problem: jeśli tekst sztuki brać dosłownie i doraźnie, to w większości śmiać się nie ma z czego, bo towarzyszy nam częściej rechot, niż śmiech. Tekst sztuki w ogóle jest dosyć nierówny. Są błyskotliwe repliki i puenty, takie, że ręce klaszczą same, ale są też i dosyć żałosne sceny (jak ta z orgazmem „bez użycia mężczyzny” podczas turbulencji samolotu, choć zagrana bez zarzutu przez Sylwię Oksiutę jako Stewardessę) oraz momentami sięgające bruku banały i wątpliwe „złote myśli”. Na przykład o kobietach: „nie umie porządnie zrobić loda, a bierze się do pilotowania samolotu” albo „trzeba porządnie ją zerżnąć” - to oczywiście jedyna słuszna, jakże odkrywcza rada, jak poskromić bojową feministkę. Zwolennicy takiego rodzaju humoru na pewno będą usatysfakcjonowani tym, co zobaczą i usłyszą.

Lecz w miarę rozwoju sytuacji na scenie nagle przychodzi refleksja, że gdzieś już z czymś podobnym mieliśmy do czynienia. I wszystko staje się jasne - czy te pozornie żenujące sceniczne dialogi nie są przypadkiem lustrzanym odbiciem języka i jakości publicznego dyskursu, toczącego się w naszym kraju? W dodatku lustro, w które zagląda Marek Rębacz, wcale nie musiało być chyba aż tak bardzo krzywe, że przytoczę autentyczne słowa jednego z naszych polityków, wypowiedziane na konferencji prasowej: „jak można prostytutkę zgwałcić, he, he, he”. Komunikat staje się przejrzysty - na pokładzie jumbo jetta jest, jak jest, bo taka jest przecież jakość autentycznego życia politycznego i stan alkoholowo-umysłowy naszych elit... Składam gratulacje i wycofuję zarzut o „sięganiu bruku”, jeśli taki właśnie był zamysł autora. Można odetchnąć, bo kiedy śledzimy sztukę przez ten pryzmat, jest już nam, kobietom, o wiele, wiele lżej. Spokojnie, to tylko aluzja...

W kręgu zainteresowań postaci ze sceny znajduje się zatem żelazna triada dóbr doczesnych tego świata - seks, pieniądze i władza. Aluzji politycznych nie brakuje, niedomówień też - takich, jak to o pewnych popularnych ptakach, których nazwy nikt na scenie nie wymawia... Jeszcze trochę, a ten dowcip będzie już bardzo ograny i wyeksploatowany. Lecz tutaj wydaje się on na miejscu; autor bawi się tym specyficznym rodzajem humoru, gdzie wystarczyło przymknięcie oka, subtelna sugestia, a publiczność domyślała się wszystkiego. To niemal jak znak firmowy minionego systemu... Czy bezpowrotnie? Choć te czasy miały już nie wrócić, to Marek Rębacz sygnalizuje, że artyści znów są zmuszeni sięgać po określone środki wyrazu, jeśli nie chcą wpakować się w pozasceniczne kłopoty.

Warta odnotowania jest przede wszystkim świetna gra wszystkich aktorów, tworzących postacie charakterystyczne. Artyści bawią się konwencjami, śmiało czerpią z rzeczywistości, poruszają się swobodnie (a to niełatwe wyzwanie) pośród różnych tonacji śmieszności. „Nie do podrobienia” są Ludwik Schiller w roli Kuby i Janusz Młyński jako Dominik - trzeba ich po prostu zobaczyć na własne oczy. Tak, jak Sylwię Oksiutę w roli Stewardessy - nie tylko, że dla panów to obowiązek, ale głównie dlatego, że błyszczy na scenie talentem komediowym.

Wszystko to sytuuje produkcję Marka Rębacza raczej w kręgu kabaretu komentującego aktualną rzeczywistość, niż jako sztukę w pełnym znaczeniu tego słowa. Bez wątpienia, ta sceniczna mieszanka groteski, surrealizmu i ostrej satyry jest „ogniową próbą” dla naszego polskiego poczucia humoru. Czy jej wynik ma szanse być pomyślny - niech ocenią to sami widzowie.

Joanna Kapica-Curzytek, Akademickie Radio Index, 18 września 2006

Szukam autorów komedii

Janusz R. Kowalczyk: Rzadka obecność polskich komedii na scenach rodzi pytanie, czy nasi widzowie ich potrzebują.

Marek Rębacz: Tak. Od Bałtyku po Tatry widz jest ich spragniony. Mając coraz mniej pieniędzy, wybiera repertuar, który go bawi. Ludzie kochają kontakt z żywym słowem i aktorem. Spotkanie z widowiskiem teatralnym staje się świętem. Kiedy widzę to w Koninie, Przemyślu, innych miastach, cieszę się, że pracuję w tej branży.

Skoro widzowie się domagają rodzimych komedii, czemu teatry ich nie wystawiają?

Dyrektorzy wolą pewniaki. Jeden z nich wyznał mi, że czyta trzy, cztery strony nowej komedii, by "podłożyć" aktorów pod postacie. Zwykle mu nie pasują, odkłada więc tekst. I wystawia obcy. Angielskie czy francuskie farsy nie są lepsze od polskich, ale zostały wypromowane i sprawdzone.

Czy ktoś naszym autorom zabrania pisać pod wykonawców?

Oczywiście, że nie. To jednak kwestia warsztatu. Żeby autorzy oswoili się z wymogami gatunku i uwarunkowaniami sceny, powinni odbyć warsztaty w teatrze. Tylko tam usłyszą rady od reżysera i aktorów: "Wyrzuć ten wątek, bo nic nie wnosi. Dodaj punkt ,zwrotny akcji i wyrazistą puentę". Sam, ucząc się na błędach, dochodziłem do tego przez dziesięć lat. W tym czasie nie pojawił się u nas ani jeden komediopisarz. Postanowiłem wspierać piszących w szybszym dojściu do wprawy. Dlatego powołałem Polską Scenę Komediową.

Jak pan skłoni szefów scen, żeby zaczęli wystawiać nowo powstające komedie?

Niektórzy dyrektorzy teatrów, np. Andrzej Buck w Zielonej Górze i Marek Mokrowiecki w Płocku, są tą inicjatywą poważnie zainteresowani. Myślę, że dołączą i inni. Chciałbym ich namówić do niedrogich produkcji komediowych, które w sezonie wakacyjnym mogłyby być pokazywane w Warszawie, kiedy sceny stoją puste. Niedawno Janusz Pietkiewicz, dyrektor Biura Teatru m.st. Warszawy, objął patronatem działania Polskiej Sceny Komediowej.

Pozostaje panu znaleźć komediopisarzy...

Kiedyś jeden z autorów przedstawił mi się jako „dramaturg przed premierą”. Zapytałem zaczepnie: a kiedy premiera? I wyjaśniłem, że dramaturgiem się stanie, gdy jego tekst, a jeszcze lepiej dwa lub trzy, ujrzymy na scenie. Dotrzeć do piszących to nasze priorytetowe zadanie. Będziemy ich wyszukiwać w drodze konkursu. We współpracy z Domem Sztuki na Ursynowie uruchomimy warsztaty sceniczne. Autorzy będą mogli posłuchać swoich tekstów, czytanych bądź odgrywanych przez aktorów, wysłuchać opinii reżyserów, kolegów po piórze, krytyków.

Czy polski film też skorzysta na tej inicjatywie?

Mam nadzieję, bo piszących nigdy za dużo. Moje związki z kinematografią to dwa filmy. Pierwszy, „Zróbmy sobie wnuka” był niezbyt udany, dlatego film „Atrakcyjny pozna panią” zrobiłem za własne pieniądze, jako reżyser i producent. Udowodniłem, że można zrobić film z gwiazdami, które pobrały stosowne honoraria, i profesjonalnym sprzętem. I że nie będzie kosztował cztery miliony złotych, bo państwowa kinematografia zarabia nie na filmach, lecz na rozbuchanym niewspółmiernie do potrzeb procesie produkcyjnym.

Janusz R. Kowalczyk, Rzeczpospolita nr 162, 13-07-2006

KOMEDIE. POLAKOM NIE DO ŚMIECHU.
KOMPLEKS ANGLOSASKI

Z rodzimymi komediami na polskich scenach krucho. Widać to wyraźnie na przykładzie Warszawy, w której są trzy teatry specjalizujące się „od zawsze” w lżejszym repertuarze. Komedia, Kwadrat oraz Syrena prześcigają się w wystawieniu zachodnich komedii czy fars, przez co zupełnie zatraciły indywidualny charakter. Konia z rzędem temu, kto dostrzegłby różnicę, gdyby pozamieniały się przedstawieniami. Smutno się robi na myśl, że zanim przyszło nam żyć w III RP, każdy z tych teatrów miał swoją specyfikę i własną publiczność. Teraz najlepiej mają się tam sztuki anglosaskich autorów. W ostatnim sezonie było ich 21. W Komedii stanowi to 90% repertuaru, nie ma ani jednej pozycji polskiego autora. W Kwadracie - prawie 80%, ze swojskim rodzynkiem: „Dwiema morgami utrapienia” Marka Rębacza. Najmniej anglosaskich tekstów trafiło do Syreny, bo - pominąwszy przedstawienia dla najmłodszych i muzyczne składanki - 25% na tej też scenie można spotkać najwięcej - ponad 60% sztuk polskich autorów. (...) Cóż, dopóki będziemy snobować się na anglosaskie pozy, tak długo o polskiej komedii - mówiącej o tym, czym dziś żyją ulice naszych miast i miasteczek - będziemy mogli najwyżej pomarzyć.

Janusz R. Kowalczyk

Jumbo Jett w polskim kartoflisku

Tydzień po Winobraniu miała miejsce w Lubuski Teatrze prapremiera sztuki Marka Rębacza „Kochanie, posadź Jumbo Jetta”. Autor, znany już zielonogórskiej publiczności, jest zarazem scenografem i reżyserem przedstawienia.

Pasażerowie wsiadają do z pozoru komfortowego i bezpiecznego samolotu. Z początku wszystko idzie dobrze, nawet obsługa zachowuje się bez zarzutu. Problemy zaczynają się tuż po starcie. Samolot jest własnością tanich linii lotniczych.

Jego stan techniczny pozostawia wiele do życzenia. Personel zajmuje się tylko sobą, traktując pasażerów jak niegrzeczne dzieci.

Steward, w którego fenomenalnie wcielił się Jerzy Kaczmarowski, samotnie wypija darmowe drinki, powoli tracąc świadomość. Stewardesa, w tej roli znakomita Sylwia Oksiuta, okazuje się nadpobudliwą feministką i nimfomanką o dość specyficznych preferencjach seksualnych – osiąga orgazm wyłącznie podczas silnych turbulencji, i to bez użycia mężczyzny. Kiedy samolot musi awaryjnie lądować, pierwszy pilot zaczyna rodzić, a drugi nie chce zasiąść za sterami. Pasażerowie próbują przejąć władzę. Ich wysiłki, prócz komicznego, nie przynoszą większego efektu.

„Kochanie, posadź Jumbo Jetta” jest burleską wymierzoną w aktualną, niezbyt wesołą sytuacje polityczną. Jest próbą krytycznego ujęcia komedii, którą dzięki rządzącym oglądamy na co dzień, z drugiej zaś strony - opisem kondycji społeczeństwa. Obraz nakreślony przez Rębacza jest całkiem czarny. Osoby teoretycznie odpowiedzialne zarządy, tutaj uosobione w postaci pilotów i personelu, nie są zdolne do podjęcia jakiejkolwiek sensownej decyzji. Społeczeństwo natomiast jest zbyt podzielone i pochłonięte trywialnymi kłótniami.

Bohaterowie stając w obliczu śmiertelnego zagrożenia, zamiast działać, kłócą się o to, kto powinien rządzić. Rozwodzą się nad indywidualnymi zasługami i winami, rozdrapują przeszłość, oskarżają nawzajem tylko po to, by odwrócić uwagę od własnej osoby. Walczą oczywiście także o pieniądze. Oszukują się, okłamują, zawiązują chwilowe koalicje, stając raz po jednej, raz po drugiej stronie, zależnie od partykularnych interesów, brzmi znajomo.

Szczyptę pikanterii dorzucił Rębacz wprowadzając do dyskusji wątek rozważań nad tożsamością kobiet i mężczyzn oraz nad rolą, jaką powinni odgrywać w życiu, wątek barwnie ujęty dzięki przeciwstawieniu bezdusznego feminizmu i naturalistycznego szowinizmu. Autor prócz śmiechu przez łzy nie pozostawia nam jednak nawet cienia nadziei.

Marek Rębacz niejednokrotnie udowodnił, że potrafi błyskawicznie i trafnie komentować polską rzeczywistość. Tym razem spróbował wyjść nieco poza ramy komedii i wprowadził do sztuki nudne partie moralizatorskie, nadające całości ton nieznośnej sztuczności. Moment, w którym ze sceny pada patetyczne pytanie „Narodzie, dokąd lecisz?” jest wręcz groteskowy i rozkłada całość na łopatki. Podobnie nieudane są sceny spowiedzi Kubusia, którego przemiany duchowej nie zdołał wiarygodnie odtworzyć Ludwik Schiller. Autor potraktował widzów jak bezmyślne dzieci, uznając, że sami nie zdołają zrozumieć wymyślonej przez niego metafory. Szkoda.

Anna Agnieszka Wójcik, miesięcznik Puls, nr 12, grudzień 2006